Dzióbek Radosta

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2017 16:26
Wyjmuje, odkręca, przechyla, przełyka i gdyby mógł, masując się po szyi rzekłby wtedy do skwaszonej Dobrójskiej chrapliwie: „Jakby Jezus Chrystus przeszedł przez gardło, droga moja!”. Lecz nie może. Nie może i nie musi.
Fragment plakatu do spektaklu Śluby panieńskie w Teatrze Stu
Fragment plakatu do spektaklu "Śluby panieńskie" w Teatrze StuFoto: materiały prasowe

Rzecz jasna wszyscy uważają mnie za kiepskiego faceta. Rano na kacu też tak o sobie myślę. Ale przecież nie można polegać na opinii człowieka, który jeszcze nie zdążył sobie strzelić klina.

Wieniedikt Jerofiejew „Moskwa-Pietuszki”

Którą klamką mam wzgardzić, a którą otulić dłonią?... Hę?... Tę na dole, tę w środku, czy tę najwyższą?... Ale po co za klamkę chwytać, skorom już wszedł?... Hę?... Chwila, moment... Właściwie skąd tu klamki aż trzy, jeśli drzwi są tylko jedne?... Hę!...

Zanim Radost cudem niepojętym odwróci się od drzwi i z nieludzkim wysiłkiem warg wyschłych na wiór zapyta w zwolnionym tempie służącego Jana: „Gdzie Gucio!” - biedna, pełna mgieł głowa Radosta jakoś tak boryka się z niesforną rzeczywistością. Jego powrót do domu o poranku znów okazuje się karkołomny. Chwilę wcześniej służący Jan, znudzony oczekiwaniem na Radosta, powiada w pustym salonie domu Pani Dobrójskiej: „Słońce jak w dzień świeci,/ A mój pan drogi gnie sobie parole/ Albo z butelką... albo... No! już milczeć wolę”. Rzecz jasna, tutaj nie ma co milczeć, bo nie ma nic do przemilczenia. Nie ma żadnego albo-albo, gdyż jest tylko jedna, ta co zwykle, jasność. Całą prawdę mówiąc, Radosta powrót do domu o poranku jest karkołomny w dwójnasób, co nie dziwota, bo dwie te karkołomności z reguły występują w tandemie. Otóż, nie dość, że klamki złośliwie się mnożą, męcząc ontologią klonowania głowę prawie martwą, to i błędnik zupełnie pobłądził. Kawałki ciała Radosta po prostu nie słuchają Radosta. Nie mogło być inaczej. Kawałki ciała Radosta wzgardziły ideą spójności. Na ten przykład – gdy lewa dłoń motylim dygotem zbliża się do klamki dolnej, dłoń prawa, nie wiedzieć czemu, zamiera w próżni ponad klamką górną, nos zaś złośliwie obwąchuje środkową. Jaki w tym sens? Kiedy prawe ramię samowolnie dygocze ku górze, drugie niczym kamień opada bez pytania. Jak to scalić? A już zupełna katastrofa jest z nogami. Oto prawe kolano kręci młynka, lewe zaś sztywnieje, po czym lewe nagle się zgina, chcąc chyba włóczyć się na klęczkach, natomiast prawe sunie w tył, tworząc z całej nogi łuk dla nogi nienaturalny. Jak to ustać? Gdyby Radost, ten Radost, pożył jeszcze ze sto lat i przeczytał wiersz Bolesława Leśmiana „Piła” – uśmiałby się pogardliwie.

„Idzie lasem owa zmora, co ma kibić piły,/ A zębami chłopców nęci i zna czar mogiły”, powiada Leśmian. I spotyka piła parobczaka, i w taniec z nim rusza, i w tańcu całuje go zębami na dwoje, na troje, a na koniec ironizuje: „Niechaj Bóg was pouzbiera, ludzkie omieciny!”. I co? „Same chciały się uciułać w kształt wielce bywały,/ Jeno znaleźć siebie w świecie wzajem nie umiały”. Oczy mrugają w kurzu. Głowa, mknąc po grobli, szuka karku. Jar dyszy piersią. Uchem wierzba coś tam słyszy. Oczy tleją bez połysku, jedno – w pajęczynie, drugie – w mrowisku. „Jedna noga popod lasem uwija się w tańcu,/ Druga włóczy się na klęczkach po zbożowym łańcu.// A ta ręka, co się wzniosła w próżnię ponad drogą,/ Znakiem krzyża przeżegnała nie wiadomo kogo!”.

Tak, uśmiałby się Radost pogardliwie, gdyż jego partnerka do tańca to nie żadna zmora, jeno pocieszycielka, co ma cudowną kibić flaszki, zaś... Ale już dość. Wystarczy. Opowiastka moja już skończona, choć przecież to dopiero początek, kilka pierwszych taktów. Urywam opowiastkę, gdyż już wiadomo, czego się dalej spodziewać można. Szkic czego skleciłem powyżej? Szkic sekund zaledwie. Blady szkic dwóch, no, może czterech minut z prologu „Ślubów panieńskich” Aleksandra Fredry, które w Teatrze Scena STU Krzysztof Pluskota wyreżyserował. Naszkicowałem pierwsze wejście Grzegorza Mielczarka jako Radosta. W etiudzie tej niemej Mielczarek zagrał gęstość „Piły” Leśmiana, tylko że zmienił finał. Radost, ten Radost, choć nie miał w kieszeni wiernej swojej, srebrnej, cudownie chlupoczącej piersiówki (ona pojawi się później), która w krytycznych momentach zawsze przychodziła mu z pomocą – jednak zebrał do kupy niesforne kawałki swego ciała, jednak odwrócił się od drzwi z trzema mosiężnymi klamkami, heroicznie zachowując chwiejny, bo chwiejny, lecz jednak pion. Przetrwał intelektualny kryzys klamkowy, ustał i mimo suchego ognia w gardle jednak zdobył się na powłóczyste: „Śpi Gucio?”. Słowem – znów mu się udało. Liczne noce wytężonej pracy przyniosły owoce. Powtórzę: co skleciłem? Skleciłem szkic do portretu gęstości.

Gęstość. O to chodzi w zabawie, zwanej graniem opowieści Fredry. Gęstość mimicznego teatrzyku twarzy, gęstość gestów i całego kolebiącego się ciała, gęstość intonacji i akcentów, gęstość operetki spojrzeń i westchnień we wszystkich tonacjach, od pisków, przez łkanie, po mruk ciemny. Od sceny powrotu do domu o poranku, do końca, przez dwie godziny i piętnaście minut Radost Mielczarka jest właśnie taki. I na tej samej planecie gęstości trwa od początku, do końca Maria Seweryn jako Pani Dobrójska. Z arcydzielnie migotliwej opowieści Fredry, z jego wiersza, dowcipów, rytmów – oni wyciskają wszystko, całą zdumiewającą sztuczność. Z niecodzienną finezją tkają gęstą, a prawie nieważką, migotliwą sztuczność opowieści Fredry, momentami ocierając się świadomie o parodię, w finale zaś okazuje się, że taka, tak gęsto tkana sztuczność to jedyna dla świata Fredry prawd, w którą wierzymy bez zmrużenia oka. A co z młodymi? Co z Joanną Pocicą (Klara), Pauliną Kondrak (Aniela), Aleksandrem Talkowskim (Gustaw) i Janem Romanowskim (Albin)? Są, co wcale nie jest mało. Są i generalnie grają – wdziękiem, naturalnym wdziękiem. To miłe, choć czasami nużące i niestety zdradliwe. Zdradliwe, gdyż bywają sceny, w których młodzi są, ale i nie ma ich. Jakby znikali, choć nie znikają. Jak w części drugiej, kiedy Radost znów wraca do domu stamtąd, skąd wracał w prologu.

Skóra twarzy siedzącej za stołem Dobrójskiej układa się w niemą arię pogardy, lecz Radost jest spokojny. Jest ponad to, ma bowiem w kieszeni wierną piersiówkę. Wyjmuje, odkręca, przechyla, przełyka i gdyby mógł, masując się po szyi rzekłby wtedy do skwaszonej Dobrójskiej chrapliwie: „Jakby Jezus Chrystus przeszedł przez gardło, droga moja!”. Lecz nie może. Nie może i nie musi. Zakręca piersiówkę, chowa ją, gdyż może się ona jeszcze przydać, ba, ona przyda się na pewno, czule ją chowa i zaczyna stąpać detalicznie. Porusza się klasycznym dla mężczyzn w jego sytuacji krokiem marionetki idącej po wysoko nad ziemią zawieszonej linie. Jest bezlitośnie majestatyczny, ale i pełen litości dla Dobrójskiej. Wybacza. Błogi uśmiech na jego wargach niespiesznie zwija się w cmokający, wycelowany w Dobrójską dzióbek zwycięzcy.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Sokole oko

Ostatnia aktualizacja: 15.09.2017 18:56
Coś takiego i tylko to oznajmić swą sceniczną zabawką, to jak na światowej konferencji hydrologów poważnym głosem wyrecytować z mównicy: Po latach wnikliwych doświadczeń odkryłem, że woda jest mokra!
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czerwień, która nic nie zwiastuje

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2017 15:00
Ojciec to być Andrzej Wełmiński w kapelusz. Wuj Edward to być w kapelusz manekin, co jeździć. Kółka jęczeć. Wuj Edward zmienić się w młotek Neefa, kiedy Ojciec w kapelusz wyrwać manekin w kapelusz sztuczna ręka prawa.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Twarz recenzenta

Ostatnia aktualizacja: 20.10.2017 15:00
Twarzą którego polskiego recenzenta rzeczywistego wesprze Kuśmider swą kreację nalanej gęby recenzenta zmyślonego przez McPhersona? Rzecz jasna, pytając o to, nie myślę o skali 1:1. Lecz jednak pytam.
rozwiń zwiń