Reforma edukacji teatralnej

Ostatnia aktualizacja: 07.06.2019 19:48
Niech za pianistą powtórzą gamę solmizacyjną: Do – Re – Mi – Fa – Sol – La – Si – Do. Kto się pomyli – tego pożegnać ozięble
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: pixabay/domena publiczna

GŁUSZEC POSPOLITY (TETRAO UROGALLUS). Ptak grzebiący wielkości gęsi. Pióra czarne w szare cętki. Dziób żółty. Wokół oka czerwona plamka. W okresie godowym samiec wydaje odgłos składający się z czterech części: klapanie, trelowanie, korkowanie, szlifowanie. Nie jest znana przyczyna głuchnięcia w trakcie szlifowania.

Atlas ptaków polskich


A teraz, specjalnie dla jubilatki, zagram Dies Irae z Requem Wolfganga Amadeusza Mozarta! – oznajmił wujcio Stefcio na urodzinach babci Heli. Z tylnej kieszeni spodni wyjął wierny grzebień, otulił go opakowaniem po słonych paluszkach i przytknąwszy do ułożonych w dziobek warg – dmuchać zaczął, dobywając z instrumentu dźwięki przypominające cienkie wiatry niemowlęcia. Wprawdzie nie był to fragment Requem – po kielichu Stefciowi zdarzają się takie wpadki – nie był to Mozart, tylko IX Symfonia Ludwiga van Beethovena, ale nie szkodzi. Babcia Hela ceni również klasyków wiedeńskich. Goście szaleli, machając kieliszkami. Było pięknie!

     Beethoven na grzebieniu? IX Symfonia w tonacji i rytmie cienkich wiatrów bobasa? Jeśli ktoś lubi, a zwłaszcza jeśli uszy mu na to pozwalają – to czemu nie?! W czasach aktualnych nie trudno sobie wyobrazić, że Louis de Funès, przebrawszy się za Gąskę Balbinkę, głosem Farinellego, ostatniego kastrata, recytuje „Bema pamięci żałobny rapsod” Cypriana Kamila Norwida, przy frazie „Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz” - machając rękami i unosząc prawą nogę w gustownych, różowych rajtuzach. Bernard Ładysz śpiewa Arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta? W końcu coś intonacyjnie nowego, a nie tylko sopran i sopran, sopran aż do znudzenia! I gdyby tak zapłacić wujciowi Stefciowi, można by, wsłuchując się w jego grzebieniowatego Mozarta bądź Beethovena, odmienić kolorystyczne brzmienie „Nawrócenia w drodze do Damaszku” Caravaggia. Ciemności zamalować jasnością można by, można by podnieść leżącego Szawła, w seledynowy dres go wcisnąć i przykleić mu szeroki uśmieszek, koń zaś niechaj będzie biały jak śnieg, niech trzyma w zębach bukiet dziewięciu świeżych żółtych róż i jednym okiem figlarnie mruga do nas...

     Takich krajobrazów kretyńskiego pomylenia intonacji – jak wiele da się namalować? A malować trzeba, bo cóż innego do roboty pozostało po trzech gigantycznych krakowskich seansach teatralnych ostatnich miesięcy? „Imię róży”, „Lalka”, „Podróże Guliwera”. Odstawmy na bok wszelkie ideologie, filozofie oraz inne intelektualizmy. Wszystko to – nieistotne. Bez znaczenia jest, czy dzieła są pretensjonalnie płytkie czy bezdennie mądre. Cóż bowiem po mądrości lub płyciźnie, kiedy dzieło jest kretyńsko chybione w intonacji? Cóż po tezach, przesłaniach i naukach, skoro dzieło brzmi jak Requem na grzebieniu pijanego Stefcia? Cóż po wnikliwych analizach reżysera, skoro reżyser jest najwyraźniej głuchy, to znaczy – czytając dzieło, które na scenę przenieść pragnie, nie słyszy, co czyta? Nie mówię tylko o dźwiękach, tonacjach i rytmach jako takich. Mówię o głuchocie na kolor, na kształt, na zapach i na światło świata, przez pisarza ulepionego ze słów. Mówię o zupełnej głuchocie na sposób falowania zdań, istnienia słów, nicowania się akapitów. Nawiasem – gdyby szło tylko o trzy wymienione dzieła, zapewne nie byłoby aż tak ciemno. W latach ostatnich – ile na scenach nadwiślańskich zjawiło się Szekspirów, Ibsenów oraz innych Gombrowiczów, co jakoś tam sobie brzmią, popiskują, pochlipują, ale nigdy nie brzmią jak Szekspir, Ibsen i Gombrowicz? Sto?

     Piętrowe, finezyjne pastisze średniowiecznych kronik wszelkiej maści, z których Umberto Eco ulepił świat „Imienia róży” – w co się w martwym uchu reżysera Rychcika przepoczwarzyły? W papuzi komiks kryminalny, w bliźniaka obrazkowej dziecinnej książczyny „Kto zabił Jacka?”, czyli w bliźniaka jednego z 53 zeszytów legendarnego cyklu komiksowego „Kapitan Żbik”. Wsłuchując się w rytmy „Imienia róży” Rychcika nie da się nie zanucić tych fraz songu kapeli „Big Cyc”. „Ani King Kong, ani Janosik,/ Nie podobają się naszej Zosi./ Jej się podoba kapitan Żbik,/ Niebieski mundur, to jego szyk”. Naszej Zosi niechybnie podoba się też owoc uschłego na wiór ucha reżysera Klemma, czyli „Lalka” jako klekoczący teatrzyk marionetek na występach gościnnych dla budowniczych wieżowca. No a kiedy nasza Zosia zechce pojąć, co znaczy romantyczny zestaw „pot, krew i łzy” – niech wsłucha się i wpatrzy w „Podróże Guliwera”, gdyż dokładnie to – w wielkich ilościach pot, krew oraz łzy – usłyszał reżyser Miśkiewicz, kiedy w trakcie lektury starego arcydzieła nie usłyszał fantastycznie lodowatej intonacji Jonathana Swifta, nie usłyszał, więc i nie zrozumiał, że w innej intonacji „Podróże Guliwera” są niemą mumią, całkiem jak ucho reżysera Miśkiewicza.

     Powoli coraz wyraźniejsze się staje, że pedagodzy wydziałów reżyserii przyjmują na studia same tylko pieńki. Osobników, którzy przywodzą na myśl tego chłopka z dowcipu, co to w tramwaju jadąc obok skrzypka, trzymającego pod pachą instrument, rzekł: „Czy nie mógłby mi pan zagrać dźwięku Zy?”. A na uwagę skrzypka, że nie ma takiego dźwięku, krzyknął: „Jak to nie ma!” – i wskazując palcem wiszący na oknie rozkład jazdy tramwaju, gromko wysylabizował: „Do – Re – Mi – Zy”.

Co robić? Przecież jak się nic nie zmieni, głusi reżyserzy teatralni przepoczwarzą klasykę całą w nieogarnioną paranoję intonacji grzebienia wujcia Stefcia i nie będzie wiadomo, ani jak się kto nazywa, ani gdzie Chiny leżą, ani która jest godzina lub jaka pora roku. Co zatem robić?

     Może dobrze byłoby w trakcie egzaminów wstępnych na reżyserię w końcu przestać pozwalać kandydatom na filozofowanie, na dumanie, na mędrkowanie i kombinowanie myślowe godne konia kombinującego pod górę, tylko po prostu - przepytać ich uszy ze słyszenia? Niech za pianistą powtórzą gamę solmizacyjną: Do – Re – Mi – Fa – Sol – La – Si – Do. Kto się pomyli – tego pożegnać ozięble. A tych, co po zagraniu przez pianistę akordu molowego i akordu durowego, wyznają, że w gruncie rzeczy jest to jedna i ta sama intonacją – pożegnać należy nie tylko ozięble, ale też gwałtownie.

Później zaś, już w ramach studiów, wciąż trzeba uparcie - pod karą natychmiastowego relegowania z uczelni – zakazywać filozofowania, dumania i mędrkowania. Co w zamian? Lekcje muzyki elementarnej. Niech trzy razy w tygodniu pieją chóralnie „Panie Janie, Panie Janie, rano wstań, rano wstań”, później zaś „Wlazł kotek na płotek i mruga”, i niech dowodzą, że to są dwa różne utwory, dwa osobne, nie do pomylenia światy. I niechaj przy pomocy trójkąta uczą się piękna podstawowych rytmów. Coś jeszcze? Profesor Michał Paweł Markowski mógłby im wyłożyć sekret pastiszów Marcela Prousta, tę Prousta pewność, że istota opowieści każdej tkwi głównie w jej intonacji, nie w jej mądrościach, oraz że mądrości opowieści każdej są jakie są, gdyż intonacja opowieści jest jedna i nie do zaorania. W ramach zajęć fakultatywnych, lecz obowiązkowych, przyszli teatralni rewolucjoniści winni czytać „Ćwiczenia stylistyczne” Raymonda Queneau, cienką książeczkę, na pozór składającą się z jednej banalnej historyjki, opowiedzianej przez Queneau w 99 przeróżnych intonacjach, narzeczach, poetykach. Winni czytać to przez dwie godziny dziennie, na głos i przy cztery lata, aby w finale studiów pojąć, że „Ćwiczenia stylistyczne” w istocie nie są jedną i tą samą historyjką, opowiedzianą na 99 różnych sposobów, lecz 99 różnymi historyjkami, gdyż jest 99 sposobów snucia historyjki.

     Nie kryję, ta propozycja reformy edukacji teatralnej nie jest zbyt ambitna, lecz z drugiej strony – daje nadzieję. Tli się szansa, że świeżo upieczeni rewolucjoniści sceny będą już wiedzieć, że wujcio Stefcio może, owszem, może sobie Mozarta lub Beethovena zagrać na grzebieniu otulonym opakowaniem po słonych paluszkach, ale na urodzinach babci Heli. I wyłącznie na urodzinach babci Heli.