Wojenne łupy pana M.

Ostatnia aktualizacja: 15.07.2014 17:56
Po kilku minutach w cieniu spraw wielkich – pan M. wraca do kąta pamięci, gdzie łupiny, kłaki, gestów parę, kilka słów i wiele, wiele śladów dni życia ludzi zwyczajnie bezradnych.
Siedziba RWE w Pradze
Siedziba RWE w PradzeFoto: Adam W/Flickr/CC by 2.0 (fragm.)

Świat się walił – a tu bułka. Ten o chrupiącej skórce żytni „ziemniak” jako sedno dnia – choć połówki świata gotowe były się zarżnąć jutro, najdalej pojutrze. Na progu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdzieś z boku wielkich spraw globu, na zapleczu zimnej wojny, w jak mysz szarym i jak mysz zwyczajnym kącie – bułka. Tak, bułka. Oto Europa, ba, planeta cała podzielona na jasność i karmazynową ciemność, wodzowie kreślą mniej lub bardziej sekretne plany bitew ostatecznych albo cudownego pojednania, w które raczej nikt nie wierzy, ludzkość przez wszystkie przypadki odmienia słowa „wolność”, „zniewolenie”, „totalitaryzm” i „komunizm” – a tu, przy jednym z biurek polskiej sekcji Radia Wolna Europa w Monachium, kwestia świeżej kajzerki staje. Rankiem to było? W południe? Wieczorem? Obojętne. Kto marzy o pieczywie? Polak na emigracji, Polak bez Polski, książę, któremu z nadwiślańskiego rodzinnego „księstwa” zostało już tylko kilka litrów błękitu w żyłach, może jeszcze zestaw eleganckich, przedwojennych gestów, krystaliczna polszczyzna i budzący respekt profil. Niewiele, lecz niewiele – to teraz wszystko. Jest radiowym redaktorem, ważnym redaktorem. Decyduje. Kiedy przychodzi doń autor z tekstem do zaakceptowania, książę, nawet nie spojrzawszy w maszynopis, powiada niespiesznie, smakując literę każdą: „Puszczę ci to, ale przynieś mi bułkę”. Na scenie Teatru Nowego w Krakowie Janusz Marchwiński powtarza dziś tamtą powolność mowy księcia redaktora, powtarza jego smakowanie kilku prostych słów bez większego znaczenia.

Fundamentalne sprawy świata – i detal jakiś, paproch, kłaczek. Ludzkość cała w cieniu widma jej możliwego końca – i ktoś pojedynczy z boku, o poranku, w południe lub wieczorem. Odwieczne rozpięcie, rozpięcie tak stare i oczywiste tak, że nieusuwalnie banalne. Glob – i bułka. Co wybrać, na przykład w sztuce? Zależy, co chce się dotknąć, kim pragnie się być. Artyści marzący o roli Trybuna Losów Narodu, czciciele Sztuki Wielkich Problemów, Kolosalnych Idei oraz Istotnego Przesłania wybierają glob, tylko glob. Łzawi lirnicy samotności – bułkę, tylko bułkę. Ktokolwiek tak wybiera – skrajność wybiera, a buszowanie w skrajności, bywa tak często, nieprzyjemnym patosem się kończy. Patos globu bądź patos bułki. W istocie rzeczy – żadna to dla szarego zjadacza sztuki różnica. Patos śmiertelnie nudzi, skrajność zaś zakłamuje rzeczywistość przecież zawsze niejednoznaczną, nieuchwytną, zdumiewającą. Tak jak naturę monety każdej zakłamuje epatowanie tylko jej rewersem albo tylko awersem. Janusz Marchwiński smakowicie błąka się tam i sam, od jednego, do drugiego. Znakomite są te oto pierwsze takty „Łupów wojennych” Josifa Brodskiego, falujące pomiędzy małym a wielkim.

„Na początku była wołowina w puszkach. Ściślej rzecz biorąc, na początku była wojna, II wojna światowa; oblężenie mojego rodzinnego miasta, Leningradu; wielki głód, który zagarnął więcej istnień niż wszystkie bomby, kule i naboje razem wzięte. A pod koniec oblężenia była wołowina w puszkach z Ameryki. Nazywała się bodajże Swift, chociaż mogę się mylić. (...) Chyba wtedy po raz pierwszy od dłuższego czasu jedliśmy mięso. Jego smak jednak mniej utkwił mi w pamięci niż same puszki. Wysokie, kanciaste, z kluczykiem na boku, zwiastowały inne zasady mechaniki, inną wrażliwość.” I jeszcze: „Ów kluczyk nawijający wąski pasek metalu, żeby otworzyć puszkę, był dla rosyjskich dzieci objawieniem: znaliśmy tylko noże. Kraj nadal stał gwoździami, młotami, śrubami i ryglami, które trzymały go w ryzach, i tak miało pozostać przez większość naszego życia.”

Wołowina - masowe zdychanie – finezyjny kluczyk – nie do zgruchotania stal czerwonego giganta. Małe – wielkie – kruche – kolosalne. W seansie „Tu Wolna Europa”, w tym Marchwińskiego monodramie, a raczej monologu, przez niego samego napisanym i przez Piotra Siekluckiego wyreżyserowanym, podobnie falują wszystkie intonacje, słowa, gesty i spojrzenia eleganckiego pana M., który przez godzinę i czterdzieści minut wyłuskuje ze swojej głowy mniej lub bardziej twarde łupiny z epoki, kiedy był redaktorem legendarnej monachijskiej rozgłośni. Mówię „pan M.”, gdyż Marchwiński prędko - wiele minut przed chwilą, w której wsuwa się w niegdysiejsze gesty, niegdysiejszą intonację księcia redaktora, na dnie szaleństwa świata proszącego kolegę o bułkę – przeistacza się z postaci realnej w postać sceniczną, w wytwornie odziane widmo, które, jak każdy przecież, próbuje dowiedzieć się, kim dziś jest, zbierając do kupy łupiny, co zostały z przeszłości. Zanim się na dobre rozkręciła, Marchwińskiego pogadanka o pięknej przeszłości zmienia się w dyskretnie gorzki teatr pana M. Teatr odległy od patosu skrajności. Teatr zawsze dwóch stron jednej monety. Teatr całkiem jak program, dodawany do biletów.

Ot, twarda kartka. Na jednej stronie – potęga oficjalności. Fotografia chmur ociężałych i wielkie czerwone litery tytułu, a poniżej – dopowiedzenie. „Rewia radiowych postaci polskiej rozgłośni Radia Wolna Europa”. A także: scenariusz..., reżyseria... i cała konieczna lista reszty twórców. Wszystko jasne. Oficjalność drukowanych liter. Druga strona jest znakiem ulotności - bielą całą w ledwo czytelnych czarnych esach floresach. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, może więcej, tak, z pewnością więcej własnoręcznych podpisów ludzi, z którymi Marchwiński przez ćwierć wieku pracował w Monachium i z pamięci o których pan M. będzie układał podobiznę sporego kawałka swojego losu. Hrabiowie, aktorzy, książęta, dziennikarze, poeci, pisarze, pieśniarze, kompozytorzy... Jan Nowak-Jeziorański, Bolesław Wierzbiański, Jan Markowski, Michał Tyszkiewicz, Jan Tyszkiewicz, Alfred Schütz, Jacek Kaczmarski, Alina Grabowska... Każdy inny, nie do podrobienia, osobny w swoich pięknych dziwactwach. Przez czas, który jest mu w teatrze Nowym dany, pan M. będzie próbował mniej lub bardziej udatnie powtórzyć każdą z tych niebywałych ludzkich malowniczości. Jak wiele z nich już nie ma? Ile razy pan M. przerywa zbieranie łupin, nieruchomieje, milknie i przygląda się ciemności? Ale on jest.

Jest na scenie i przez kolejne mgnienia będzie księciem redaktorem niespiesznie proszącym o bułkę; będzie hrabią redaktorem, który tak namiętnie pragnął ocalić ludzkość przed alkoholizmem, że wypijał wszystko, absolutnie wszystko, co stawało na drodze bezlitosnej krtani jego; będzie arystokratycznym redaktorem dziwakiem, tak intensywnie wierzącym w potęgę i świetlaną przyszłość plastiku, że nie tylko kołnierzyk koszuli, ale chyba całą garderobę miał zrobioną z tworzyw sztucznych. Nie, wielki świat nie znika w seansie pana M. Nie znikają tamte wielkie bóle i przerażenia Europy. Zasłucha się tedy pan M. w sunące z głośników kazanie księdza Jerzego Popiełuszki; skuli się pod tubalnym brzmieniem gardła adiutanta generała Sikorskiego, majora Ludwika Łubieńskiego, intonacją suchą jak każda bezradność relacjonującego wiadomą wielką katastrofę. Owszem. Lecz po chwili małej – wróci do pięknej małości na dnie spraw kolosalnych. I będzie piękną małością, żeby móc przez chwilę być sobą i wiedzieć, kim jest.

Tak, po kilku minutach w cieniu spraw wielkich – pan M. wraca do kąta pamięci, gdzie łupiny, kłaki, gestów parę, kilka słów i wiele, wiele śladów dni życia ludzi zwyczajnie bezradnych. Świeża kajzerka, kołnierzyk z plastiku, gorzałka, cała nieogarniona reszta planktonu – wspaniałe pana M. łupy z czasów zimnej wojny. A wszystkie one istotne przecież, lecz istotne trochę inaczej niż oficjalnie, istotne po cichu. Istotne niczym nerka wieprzowa, co ją Leopoldowi Bloomowi James Joyce kazał w „Ulissesie” jeść na śniadanie. A kazał - kiedy? Kiedy Joyce pisał tę powieść nieogarnioną, co miała być światem całym, zamkniętym w jednym dniu przeciętnego życia kilku postaci bez znaczenia? Pisał ją, gdy bliżej lub dalej od jego biurka ludzkość wycinała się w pień w rzeziach I wojny światowej. Nie, nie stawiam znaku równości między Marchwińskim a Brodskim i Joycem. Ja tylko dotykam zasadniczej intuicji każdej sztuki naprawdę poważnej, a intuicja ta jest niezmienna. Być pomiędzy globem a bułką.

Zobacz więcej na temat: Radio Wolna Europa TEATR
Czytaj także

Niepojęty brak kota

Ostatnia aktualizacja: 01.07.2014 18:47
Martwi mnie, dlaczego w "Geniuszu w golfie” brak jest fragmentów z "Kota w butach”, skoro przecież wiadomo, że koty były rezydentami domu Barbary i Konrada Swinarskich?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Kolumna wytartych monet

Ostatnia aktualizacja: 08.07.2014 16:00
„Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające."
rozwiń zwiń