Walka, która zniszczyła życia. McClellan i Benn pokazali najciemniejszą stronę boksu

2019-02-05, 11:15

Walka, która zniszczyła życia. McClellan i Benn pokazali najciemniejszą stronę boksu
Gerald McClellan w walce z Nigelem Bennem. Foto: Printscreen z Twitter

Gerald McClellan został uznany przez magazyn "The Ring" 27. najlepszym bokserem w historii, walczył w niesamowitym stylu i nokautował większość rywali. 25 lutego 1995 roku po ringowej wojnie z Nigelem Bennem zmieniło się wszystko - w sposób, który pokazuje przerażającą stronę boksu.

1 grudnia Adonis Stevenson mierzył się z Ołeksandrem Gwozdykiem w pojedynku o pas mistrza świata federacji WBC w wadze półciężkiej. W jedenastej rundzie Ukrainiec po serii ciosów posłał swojego przeciwnika na deski. Kanadyjczyk opuścił ring o własnych siłach, ale w szatni zasłabł i został przewieziony do szpitala. Przez trzy tygodnie był w stanie śpiączki farmakologicznej, lekarze mówili o urazie mózgu. Nie dało się przewidzieć, w jakim stanie będzie pieściarz po przebudzeniu.

Blisko dwa miesiące od walki rodzina zawodnika wydała komunikat. Stevenson dzięki wysiłkom lekarzy i rehabilitantów oraz swojej pracy stawia pierwsze samodzielne kroki, jest w stanie komunikować się z najbliższymi.

Z każdym dniem stan jego zdrowia ulega poprawie, specjaliści wierzą, że 41-latek wróci do pełnej sprawności. Nie, nie wróci do boksu, ale będzie w stanie samodzielnie funkcjonować. Zabrać dzieci na spacer. Trzeba uznać to za szczęście - nie wszystkie historie kończą się podobnie.

Walka, której nie da się zapomnieć

Gerald McClellan ma obecnie 52 lata, mieszka w rodzinnym Freeport w Illinois. To niewielkie miasteczko, w którym żyje około 25 tysięcy ludzi. Młodsi kibice boksu mogą nie pamiętać jego walk.

Amerykanin swój najlepszy czas na zawodowych ringach miał w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Był mistrzem świata organizacji WBO i WBC, "The Ring" umieścił go w rankingu najlepszych pięściarzy wszech czasów na 27. miejscu, w 2007 roku znalazł się w Międzynarodowej Bokserskiej Galerii Sław. Bił piekielnie mocno, a ciosy na korpus, po których padali rywale, mogą cały czas budzić grozę. W czasach walk amatorskich pokonał m.in. Roya Jonesa Juniora, który stwierdził, że nigdy więcej nie chciałby wejść z nim do ringu.

Źródło: YouTube/Jeff Jackson

Jeśli chodzi o fanatyków boksu, to wątpliwe jest, by ktoś, kto widział McClellana w akcji, był w stanie zapomnieć jego charakterystyczny styl. Pewne jest zaś jedno - ktokolwiek oglądał walkę z Nigelem Bennem, nie zdoła wyrzucić jej z pamięci. Bez względu na to, jak bardzo by tego chciał.

Ten pojedynek zgromadził przed telewizorami 17 milionów widzów, w Londynie oglądało go na żywo ponad 10 tysięcy ludzi. Z jednej strony stał na najwyższym poziomie, obaj zawodnicy prezentowali się niesamowicie. Z drugiej zaś była to brutalna i fatalna w skutkach ludzka tragedia, która dla wszystkich biorących w niej udział trwa do dziś. I, jak w większości takich przypadków, można było jej uniknąć.

McClellan jako pieściarz cieszył się ponurą sławą, większość jego rywali była dosłownie zmiatana z ringu w pierwszej rundzie, 85% pojedynków zakończyło się przez błyskawiczny nokaut. Teraz strach, który przejmował przeciwników, zmienił się w coś innego - współczucie.

"G-Man" nie widzi, jest w 80% głuchy, przez większość czasu porusza się na wózku. Ma problemy z pamięcią krótkotrwałą i komunikowaniem się. Pamięta, że był bokserem, ale nie pamięta walki z Nigelem Bennem sprzed ponad dwudziestu lat, która uczyniła go takim, jakim jest obecnie. Po pieniądzach z wygranych walk zostało wspomnienie, na sprzedaż poszły też mistrzowskie pasy i nagrody. Większość ludzi odwróciła się od niego - oprócz rodziny, której codzienna opieka praktycznie trzyma go przy życiu.

Był jak pitbull

McClellan był piekielnie utalentowanym bokserem, w ringu walczył jak zwierzę, był też lojalny wobec swojej rodziny. Ale na pewno nie można powiedzieć, że stanowił wzór do naśladowania.

Nawet teraz, po tylu latach, wśród komentarzy pod jego walkami czy artykułami na jego temat znajdziemy wiele opinii o tym, co zostawia wielką skazę na jego życiorysie. Chodzi o walki psów. Gerald McClellan Junior wspomina, że kiedy jako sześciolatek bawił się niedaleko domu, jego ojciec szkolił swoje pitbulle do starć na śmierć i życie. Do teraz na przedramieniu byłego mistrza widnieje tatuaż, który przedstawia jego ulubionego psa - "Deuce".

W latach dziewięćdziesiątych w USA walki psów nie były aż tak niszowe, jak można by myśleć. Istniał cały podziemny świat ludzi, którzy brali udział w tym procederze, nie tylko na prowincji, ale także w największych miastach kraju. Świadkowie opowiadają, że podczas nocnych spotkań można było spotkać wielu sportowców, którzy obstawiali wyniki za grube tysiące dolarów.

Psy towarzyszyły McClellanowi nawet na konferencjach przed walkami, ale można domyślać się, jaki los je czekał. Musiały być bezwzględne, absolutnie posłuszne i agresywne. Człowiek, który już wtedy zarabiał krocie, nie musiał robić tego po to, by poprawiać swój materialny status. To było dla niego czymś więcej. Z jednej strony potrafił wydawać ogromne sumy na drogie samochody i garnitury, przyznał, że "zielony to jego ulubiony kolor, kolor pieniędzy". Z drugiej zaś cały czas mieszkał z rodziną w skromnym domu we Freeport.

Ludzie, którzy go znali, mówili, że był zafascynowany tym, jak zawzięte, niewrażliwe na ból i wytrwałe są jego psy. 

- On sam był jak pitbull. Myślał jak on, jadł jak on, marzył jak on i właśnie w taki sposób walczył - powiedział jego kuzyn. "G-Man" dbał o psy, które walczyły do końca. Te, które się poddawały, nie mogły liczyć na litość. Według krążących historii, jednego ze swoich psów miał zastrzelić, po czym stwierdzić, że "nie potrzebuje psa, który nie potrafi walczyć".

To, jak brutalny i przewrotny jest los, miało potwierdzić się właśnie w jego przypadku. Sam został potraktowany podobnie podczas feralnej walki z Nigelem Bennem.

"Dostaliście to, co chcieliście zobaczyć" 

McClellan przyjął walkę z Anglikiem po 21 kolejnych zwycięstwach i 14 kolejnych nokautach z rzędu. Była to dla niego pierwsza walka w Anglii i pierwsza w kategorii superśredniej - w niższej w zasadzie nie miał już czego szukać.

Bukmacherzy i eksperci widzą w nim faworyta, jednak Anglik nie jest przypadkowym pieściarzem, który pogodziłby się z porażką i czekał na najlżejszy wymiar kary. To mistrz świata federacji WBC, który wiekszość z ponad 30 zawodowych walk wygrał przez nokaut i prezentował niemal równie agresywny styl co Amerykanin. Jest niepokonany od 5 lat i, co okaże się bardzo ważne, walczy u siebie.

"G-Man" zapowiadał, że Benn nie wyjdzie do drugiej rundy, doradzał mu, żeby odpuścił walkę, inaczej okaże się ona ostatnią w jego karierze.

- Wygrywałem tytuły mistrza poza domem, nie bałem się walczyć z nikim. Kiedy Don King zapowiedział, że przywiezie człowieka, którego nazywał "mini Tysonem", powiedziałem, żeby po prostu to zrobił. Służyłem w armii, nie zamierzałem przed nikim klękać. Strach mnie napędza - mówił Nigel Benn.

Nie mija nawet minuta, kiedy Anglik zalicza pierwszy nokdaun, a właściwie zostaje wyrzucony poza ring ciosami McClellana. Udaje mu się wrócić, chociaż według wielu jest to zasługa sędziego, który nie spieszy się z liczeniem. Agresja "G-Mana" pcha go do przodu, wydaje się, że nic nie jest w stanie powstrzymać go przed zniszczeniem przeciwnika.

Wściekle atakuje, uderza raz za razem. Benn broni się desperacko, ale rzadko kiedy udaje mu się wyprowadzić jakikolwiek cios. I znów warto przyjrzeć się temu, co robi rozjemca tego starcia - raz za razem hamuje McClellana, dając rywalowi czas, by się otrząsnął. Benn próbuje klinczować, ale jest zamroczony. "Dark Destroyer", bo taki przydomek nosi, chwieje się na nogach, jednak udaje mu się przetrwać pierwszą rundę.

W drugiej rundzie Anglik przechodzi metamorfozę, zaczyna trafiać i pokazywać, że w tej walce może jeszcze wydarzyć się wszystko. Z Geraldem McClellanem zaczyna jednak dziać się coś złego. Dziwnie mruży oczy, momentami ma problemy z utrzymaniem ochraniacza we właściwym miejscu. Wszystkie sygnały ostrzegawcze zostają jednak zignorowane. Na koniec szóstej rundy Anglik zadaje mu trzy ciosy w tył głowy.

"G-Man" mówi w narożniku, że nie chce już walczyć i nie czuje się dobrze. Nikt z jego sztabu nie reaguje tak, jak powinien zareagować. McClellan nigdy wcześniej nie walczył więcej niż osiem rund. Do tego była to brutalna walka na wyniszczenie, która doszła do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Benn nie był w dużo lepszym stanie niż jego przeciwnik, odczuł każdy cios, który doszedł celu. Miał złamany nos, pokiereszowaną szczękę, obite nerki. W szpitalu lekarze zauważyli cień na mózgu. Można jednak powiedzieć, że wyszedł z tej rzezi cało.

W ósmej rundzie "G-Man" raz jeszcze posłał Benna na deski. W dziewiątej dochodzi do momentu, który przesądził o tym, co stało się później. Anglik wyprowadza mocny prawy sierpowy, ale nie trafia. Siła uderzenia sprawia, że leci do przodu i trafia McClellana głową tuż nad oczodołem. Amerykanin jest zdezorientowany, przyklęka i pokazuje, że potrzebuje lekarza. Sędzia każe mu wstać i walczyć dalej. W narożniku powtarza się ta sama historia - McClellan chce zrezygnować, ale znów jest zagrzewany do walki. Znów nikt się nie opamiętał.

"G-Man" wyprowadza proste ciosy, trzyma dystans. W momencie, w którym decyduje się zaatakować po raz ostatni, chybia potężnym lewym sierpowym, po czym zostaje skontrowany. Przyklęka, wstaje podczas liczenia. I dostaje kolejny cios w tył głowy. Tym razem, kiedy sędzia liczy, zostaje w tej samej pozycji.

Benn wygrywa, publiczność świętuje zwycięstwo swojego zawodnika. Prawie nikt nie jest świadomy tego, co dzieje się w narożniku McClellana, który czeka na pomoc lekarzy. Jest ewidentne, że dzieje się coś złego. Traci przytomność i zostaje wyniesiony na noszach, a potem przetransportowany do szpitala. W karetce pyta jeszcze, czy został znokautowany. Nie pamięta koncówki walki. Don King miał później powiedzieć, że "poddał się jak pies".

Po wielu latach Benn powie w wywiadzie, że "to było to, co chcieliście zobaczyć. Dostaliście to, co chcieliście zobaczyć". I będą to niesamowicie gorzkie słowa.

W stanie śpiączki McClellan przechodzi zabieg usunięcia krwiaka z mózgu. Dwa tygodnie później budzi się jako zupełnie inny człowiek. 

Winnego nie ma

W wyniku urazu mózgu McClellan traci wzrok, jest sparaliżowany i niemal kompletnie głuchy. Konsekwencje są nieodwracalne. Zdań i teorii odnośnie tego, co doprowadziło do tych wydarzeń, jest wiele.

Niektórzy twierdzili, że mrużenie oczu przez "G-Mana", które mogło wskazywać na neurologiczny problem, pojawiło się już po poprzedniej walce z Julianem Jacksonem i konsekwencje były nieuniknione.

Inni winią Dona Kinga, który miał wywierać presję na zespole "G-Mana" i sprawić, że poddanie się nie wchodziło w grę. Po walce okazało się też, że zawodnik dostał od swojego promotora śmieszne pieniądze - było to zaledwie około 100 tysięcy dolarów. Jeszcze inni zwracają uwagę, że Amerykanin był przed walką odwodniony i nie wykorzystał limitu wagowego - zawsze miał problemy podczas zrzucania wagi.

W jakim stopniu za wszystko odpowiada sędzia, którym był Francuz Alfred Asaro, nieznający angielskiego? I, według narożnika McClellana, nieznający zasad - chodziło o liczenie w pierwszej rundzie, budzące ogromne kontrowersje. Życie Asaro także miało być naznaczone tymi wydarzeniami.

McClellan dwa lata wcześniej zmienił trenera, co też nie było bez znaczenia. Cenionego Emanuela Stewarda zastąpił Stan Johnson, znany pieściarzowi od lat. Jego przygotowanie do tej roli było jednak kwestionowane.

- Był dorosły, sam podejmował decyzje. I tę decyzję także podjął sam. Kiedy wchodził do swojego narożnika, patrzył na Johnsona, a on patrzył na niego. To zwykle Gerald mówił mu, co ma robić, a nie odwrotnie - opowiadał Steward.

Zanim w lutym 1995 roku wszedł do ringu, sam wiązał bandaże przed włożeniem rękawic - to coś, co w profesjonalnym boksie praktycznie się nie zdarza i czego wykonanie samemu we właściwy, optymalny sposób, jest niemożliwe. W narożniku panował całkowity chaos.

Każdy tłumaczył się jak mógł, nikt nie miał do siebie większych zastrzeżeń. Biorąc pod uwagę to, jak skończył się ten pojedynek, trudno się temu dziwić.

"Człowiek, który prawie odebrał mi życie"

- Lepiej on, niż ja - powiedział Nigel Benn jeszcze w szpitalu, kiedy lekarze operowali McClellana. Prawdopdobnie większość bokserów rozumiała, co miał na myśli. To równie dobrze mógł być on. Ale nie było to proste stwierdzenie faktu, po którym wrócił do normalnego życia.

- Jak ktoś, kto prawie zabił drugiego człowieka, może spać w nocy? - pytała siostra "G-Mana", wstrząśnięta słowami pięściarza. Benn jednak także musiał się pozbierać.

- Życie, które miałem jako bokser, umarło - powiedział. Do ringu wyszedł jeszcze pięć razy, swoje trzy ostatnie walki przegrał i zakończył karierę w wieku 32 lat. Wcześniej ścigały go też inne demony. Prowadził wyniszczający tryb życia, na który składały się uzależnienia, zżerany wyrzutami sumienia miał za sobą próbę samobójczą.

Ostatecznie znalazł spokój w podobny sposób, co George Foreman - w religii. Pojednał się z rodziną i wyszedł na prostą.

Do spotkania McClellana z Bennem doszło po 12 latach od walki w Londynie. I było to coś, co być może rozrywa serce jeszcze bardziej niż ostatnie momenty pojedynku, kiedy znamy jego fatalne zakończenie.

Źródło: YouTube/Sports Mix

Podczas zbiórki funduszy na rehabilitację "G-Mana" siedzący na wózku McClellan "rozmawia" z Bennem w asyście siostry. W pewnym momencie mówi, że "to człowiek, który prawie odebrał mi życie". Później pyta, czy mężczyzna ma zły czy smutny wyraz twarzy. Brytyjczyk nie wytrzymuje, chwilę później kamery uchwycą jego łzy.

Opłacanie lekarzy i rehabilitantów było ogromnym finansowym obiążeniem. Choć wiele osób odwróciło się od McClellana, część bokserów, jak chociażby Roy Jones Jr, regularnie wspierali jego i rodzinę. W tym roku mijają 24 lata od momentu, który zniszczył życie boksera i człowieka. 

To była najgorsza i najmroczniejsza część boksu, która nie pozostawia obojętnym nawet po tylu latach. Zwłaszcza, że cały czas można zastanawiać się, czy tej tragedii można było uniknąć.

Paweł Słójkowski, PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej