"Ówczesny polski rząd oddał wszystkie atuty w ręce Rosji". Gen. Kowalski o błędach sprzed 10 kwietnia

2022-04-08, 09:00

"Ówczesny polski rząd oddał wszystkie atuty w ręce Rosji". Gen. Kowalski o błędach sprzed 10 kwietnia
Jeszcze przed katastrofą oddaliśmy sytuację w rosyjskie ręce - mówi gen. Andrzej Kowalski. Foto: EAST NEWS/ASSOCIATED PRESS

- 10 kwietnia rano, jeszcze przed przylotem tupolewa do Smoleńska, mamy już za sobą całe pasmo błędów popełnionych przez służby specjalne - mówi gen. Andrzej Kowalski, były szef Służby Wywiadu Wojskowego. W rozmowie z PolskimRadiem24.pl wskazuje na szereg nieprawidłowości, do których dopuszczono, przygotowując wizytę w Rosji.

PolskieRadio24.pl: Jeden z podstawowych zarzutów, jaki pojawia się, gdy mówimy o okolicznościach katastrofy smoleńskiej, to złe przygotowanie wizyty polskiej delegacji. Patrząc na to od strony działalności polskich służb specjalnych, jakie błędy były tu kluczowe?

Gen. Andrzej Kowalski: Musimy cofnąć się do 2009 r., kiedy ówczesny ambasador Rosji w Polsce (Władimir - red.) Grinin rozpoczął dosyć dziwną grę. Otrzymywaliśmy zupełnie sprzeczne komunikaty, bo z jednej strony przygotowywane były specjalne obchody 70. rocznicy mordu katyńskiego, a z drugiej strony mieliśmy oświadczenia ambasadora, który mówił, że nie za bardzo wie, czy ktoś leci do Smoleńska (Grinin utrzymywał, że nie dostał informacji o udziale prezydenta RP w uroczystościach w Katyniu - red.) To był pierwszy sygnał, który już wtedy powinien być odczytywany przez polskie służby specjalne jako element jakiejś gry.

Zobacz także:

LECH KACZYŃSKI - serwis specjalny

Po polskiej stronie rozpoczął się z kolei dziwny "kontredans", czy wizyta będzie jedna, czy będą dwie. W końcu zapadła decyzja, że premier i prezydent polecą osobno. W marcu ówczesny szef KPRM Tomasz Arabski udał się do Moskwy, by spotkać się z zastępcą szefa administracji Władimira Putina (wówczas premiera - red.) Jurijem Uszakowem. Miały to być rozmowy dotyczące przebiegu wizyty, oczywiście minister Arabski rozmawiał tylko o wizycie premiera Donalda Tuska. Spotkanie z Uszakowem było dosyć dziwne. Okazało się, że po oficjalnych rozmowach spotkano się wieczorem 17 marca w restauracji, a w rozmowie uczestniczył także Igor Sieczyn. Mamy więc z jednej strony Tomasza Arabskiego, z pewnością zdolnego i dobrze wykształconego, ale jednak stosunkowo młodego i na pewno o dość małym doświadczeniu, jeśli chodzi o rozgrywanie poważnych gier politycznych. Natomiast z drugiej strony mamy Uszakowa - człowieka o bardzo dużym wyrobieniu dyplomatycznym, dobrze przygotowanego, by sprawnie realizować powierzony scenariusz oraz Igora Sieczyna - byłego oficera KGB, według niektórych drugiego człowieka po Putinie, który w jego imieniu dozorował rosyjskie służby specjalne. Co tam tak naprawdę było omawiane, tego do dzisiaj nie wiemy, ale z pewnością minister Arabski nie miał żadnych szans. Możemy być pewni, że ci dwaj wytrawni gracze byli w stanie omawiać z nim rzeczy z pozycji siły i to oni narzucali schemat tego, co się będzie działo.

Czy ministrowi Arabskiemu nie powinien towarzyszyć ktoś z polskich służb specjalnych?

Może nie tyle przedstawiciel służb specjalnych, ile przynajmniej ktoś w randze I sekretarza ambasady, może nawet któryś z radców. Pozostawianie ministra Arabskiego samego było, jak raportowały media, życzeniem KPRM. Jak było naprawdę, nie wiemy, ale można zakładać, że to nie ambasada nie zgodziła się na obecność swoich przedstawicieli. To był wyłom w standardach - w zagranicznej delegacji służbowej, od momentu wylądowania do momentu wylotu, urzędnik państwowy tej rangi powinien być pod stałą opieką służb dyplomatycznych. Tutaj powinna być też jakaś sugestia ze strony Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy Agencji Wywiadu, żeby w rozmowach uczestniczył ktoś ze służb, zwłaszcza po wcześniejszej aktywności Grinina. Nie stało się tak. To był jeden z bardzo poważnych błędów, a jednocześnie niesamowicie silny sygnał dla Rosjan, że to oni zaczynają moderować tę sytuację. Zasadne jest pytanie, czy skoro polskie służby i dyplomacja były wyłączone, to ogrywany był jakiś poufny scenariusz w atmosferze dogadywania się ze stroną rosyjską? Niestety trzeba powiedzieć, że to polski rząd oddał wszystkie atuty w ręce rosyjskie.

Od czerwca do grudnia 2009 r. tupolew przechodził kapitalny remont w rosyjskich zakładach w Samarze.

Doskonale wiemy, że przez szereg miesięcy samolot nie był objęty naszym monitoringiem. Nasze możliwości były symboliczne, co znaczy, że w ciągu dnia zaglądał tam jakiś polski pracownik, ale potem samolot stał pozbawiony ochrony. Każdy mógł tam wejść. Pamiętamy te szokujące reportaże, nakręcone przez rosyjską telewizję, w których dziennikarze bez żadnego problemu pokazywali wnętrze prezydenckiego samolotu. Nikt z polskiej strony nie protestował, nikt nie mógł tego zablokować. Pierwszy wylot Tu-154 po remoncie odbył się 10 lutego 2010 r., przed nim polscy technicy, piloci i służby wykonali serię sprawdzeń dotyczących stanu technicznego samolotu. Na pewno sprawdzano, czy nie ma instalacji podsłuchowej. Biuro Ochrony Rządu przeprowadziło też sprawdzenia pirotechniczne, jednak było to sprawdzenie standardowe, czyli w najlepszym przypadku przejście przez samolot z detektorem lub z psem. Na pewno nie wykonano badań sprawdzających, czy nie było ingerencji w tzw. zamknięte profile samolotu, czyli czy nikt niczego nie "zaszył" w samolocie. To bardzo obciąża cały polski sektor bezpieczeństwa. Oczywiście można się przerzucać odpowiedzialnością, dyskutować, czy powinien to zrobić BOR, czy 36 pułk (Tu-154 znajdował się na stanie 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego - red.), czy SKW, czy ABW. W każdym razie 10 kwietnia rano, jeszcze przed przylotem tupolewa do Smoleńska, mamy już za sobą całe pasmo błędów popełnionych przez służby specjalne RP.

Czytaj także:

To, co potem obserwowaliśmy na płycie lotniska w Smoleńsku, budziło grozę. BOR poruszał się tylko tak, jak mu pozwolili Rosjanie. Tak, jakbyśmy nie byli w stanie, w związku z przylotem naszej głowy państwa, wywalczyć zgodnych z naszymi standardami procedur bezpieczeństwa. Właściwie byliśmy tam skazani na wolę Rosjan. Ostatnia chwila przed spodziewanym lądowaniem to jest moment, kiedy kompletnie nie panowaliśmy nad sytuacją. Mieliśmy co prawda w Smoleńsku swoich oficerów, ale oni robili tyle, na ile pozwalało im FSB. A to my powinniśmy tam ustawiać ochronę rosyjską. Proszę zobaczyć, jak to wygląda w sytuacji przylotu prezydenta Stanów Zjednoczonych do innego kraju i proszę nie myśleć, że to są inne proporcje, że USA to mocarstwo, a my jesteśmy tylko jakimś małym państwem. Albo traktujemy samych siebie poważnie, albo nie. Gdybyśmy traktowali się poważnie, to podobnie jak Amerykanie zawsze narzucalibyśmy jakiś standard bezpieczeństwa. W Smoleńsku tego na pewno zabrakło.

Zobacz również: prezes PiS Jarosław Kaczyński w "Sygnałach dnia"

kp

Polecane

Wróć do strony głównej