Duży udział zagranicznych inwestorów w polskim długu publicznym. Rząd chce to zmienić

2015-12-05, 00:10

Duży udział zagranicznych inwestorów w polskim długu publicznym. Rząd chce to zmienić
Kiedy państwo zadłuża się za granicą, to "kara", np. zmiana kursu waluty, może przyjść nagle i niespodziewanie . Foto: DodgertonSkillhausemorguefile

Obecnie zagraniczne zadłużenie Skarbu Państwa wynosi 475 mld złotych, co stanowi około 56 proc. całego polskiego długu. Tak duży udział inwestorów zagranicznych nie jest bezpieczny, bo grozi gwałtownym odpływem kapitału, jeśli dojdzie do jakiś perturbacji na rynku.

Posłuchaj

Polsce trudno byłoby znacząco ograniczyć zaangażowanie inwestorów zagranicznych w naszym długu publicznym – uważa gość Jedynki Andrzej Halesiak, dyrektor w Biurze Analiz Makroekonomicznych w Banku Pekao SA. (Sylwia Zadrożna, Naczelna Redakcja Gospodarcza Polskiego Radia)
+
Dodaj do playlisty

Dług o takiej strukturze jest niestabilny, nic więc dziwnego, że wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki zapowiada, że konieczne jest zmniejszenie zadłużenia zagranicznego naszej gospodarki i korzystanie z polskich oszczędności oraz kapitału.

Zagraniczni inwestorzy mieli zaufanie do polskiej gospodarki

Udział zagranicznych inwestorów w polskim długu publicznym w ostatnich latach znacząco wzrósł. Jeszcze 7 lat temu w ich rękach znajdowało się tylko około 35 proc. długu Skarbu Państwa, teraz to jest już 56 proc., czyli jesteśmy w coraz większym stopniu uzależnieni od zagranicznych inwestorów. A lepiej byłoby to ograniczać, na co zwraca uwagę wicepremier Mateusz Morawiecki.

– To, że ten udział kapitału zagranicznego w ostatnich latach rósł w Polsce, można postrzegać jako coś bardzo optymistycznego. Był to bowiem wyraz rosnącego zaufania inwestorów zagranicznych do polskiej gospodarki, tego poczucia bezpieczeństwa, które nasza gospodarka odzwierciedlała, szczególnie na tle innych krajów europejskich. Dlatego to rosnące zainteresowanie inwestorów zagranicznych należy postrzegać pozytywnie. Największy problem, zagrożenie polega na tym, że ci inwestorzy mają skłonność do zachowań stadnych – wyjaśnia gość Jedynki: Andrzej Halesiak, dyrektor Biura Analiz Makroekonomicznych w Banku Pekao SA.

Jeśli przychodzą – to zazwyczaj w dużej grupie i chętnie kupują dług publiczny. Natomiast jeżeli wychodzą z danego rynku, to również robią to wszyscy razem, albo w większości, i wtedy pojawia się problem, kto miałby to zadłużenie kupić.

– Na pewno obecność inwestorów zagranicznych na danym rynku, sama w sobie nie jest czyś złym. To przynosi w określonych warunkach również korzyści, szczególnie jeżeli te zasoby kapitałowe lokalne są ograniczone. To obecność takich inwestorów pomaga zwiększyć inwestycje w danym kraju i dzięki temu kraj może się szybciej rozwijać – dodaje Andrzej Halesiak.

Rząd chce zmienić strukturę zadłużenia

Jeżeli zaczynamy sprzedawać nasz dług za granicę, to zawsze istnieje możliwość, że wytworzy się prosty mechanizm, który spowoduje, że kiedy zaistnieje obawa, że jakiś kraj nie trzyma dyscypliny finansowej, to inwestorzy uciekają z tego kraju.

– Jeżeli uciekamy z takiego kraju, a mamy obligacji tak jak w przypadku Polski za trzysta kilkadziesiąt miliardów złotych, to wystarczy ten wypływ kapitału, żeby osłabić daną walutę, po drugie obniżyć ceny obligacji, ponieważ je sprzedajemy, czyli zwiększamy podaż, i podnieść ich rentowność – czyli koszt obsługi długu gwałtownie rośnie. I to jest zagrożenie. Jak rozumiem, obecny rząd chce temu przeciwdziałać – komentuje gość Polskiego Radia 24: Piotr Kuczyński, główny analityk Domu Maklerskiego Xelion.

To, że zadłużamy się w walutach obcych, może być problemem, bo dużo zależy od kursu walutowego i od tego wspomnianego ruchu „przypływ-odpływ”. Jeśli kapitał przypływa, to się cieszymy, natomiast kiedy ucieka, to ciężko go zatrzymać i pojawiają się problemy, a rynek długów na tym cierpi.

– Zadłużają się niemal wszystkie państwa. W większym lub mniejszym stopniu. Jeśli zadłużamy się u siebie, to ten dług może być wysoki, do 60 proc., i to jest takie bezkarne zadłużanie się. Kiedy to robimy za pomocą długu zagranicznego, to kara może przyjść nagle i niespodziewanie – podkreśla gość Polskiego Radia 24.

W Japonii jest zupełnie inaczej

Właśnie Japonia jest krajem, gdzie większość, bo aż 95 proc. długu jest w rękach krajowych, dług ten wynosi 200 proc. PKB i nie ma z tym żadnych problemów.

– W perspektywie kilku lat przekonamy się, że to jest problem, ponieważ tam rośnie rola banku centralnego, jeśli chodzi o nabywcę. Czyli jest to nadal instytucja krajowa, ale innego charakteru niż była wcześniej. Ten przykład Japonii dobrze pokazuje, jakie muszą być spełnione warunki, żeby móc polegać wyłącznie czy też w większości na kapitale krajowym, jeśli chodzi o finansowanie długu publicznego – zauważa gość Jedynki.

Te warunki są dwa. Pierwszy – to musi być permanentny nawis oszczędności w sektorze prywatnym. Co on oznacza? Że sektor prywatny, czyli gospodarstwa domowe i firmy generują więcej oszczędności, niż same zużywają do inwestowania. Mają taką nadwyżkę, z którą mogą coś zrobić. I tutaj pojawia się ten drugi warunek. Ponieważ oni nie muszą tego wcale pożyczać sektorowi publicznemu, nie muszą kupować długu sektora publicznego. Ponieważ mogą np. te pieniądze ulokować za granicą, powierzyć ten kapitał komuś innemu i uzyskiwać z tego dochody.

– Więc musi być ten drugi warunek, którym jest albo zakaz wypływu kapitału, co 20 – 30 lat temu było dość standardową sytuacją. Były ograniczone te możliwości przypływu i odpływu kapitału pomiędzy krajami. Albo, co ma miejsce dzisiaj w Japonii, że musi być taka skłonność inwestorów krajowych do finansowania, do pożyczania tych pieniędzy lokalnie – podkreśla ekspert z Banku Pekao SA.

Z czego wynika taka skłonność? W przypadku Japonii działają różnego rodzaju czynniki, między innymi tzw. patriotyzm, ale też te bardzo nieformalne powiązania pomiędzy sektorem publicznym, rządem a tamtejszymi instytucjami finansowymi, które głównie finansują ten dług.

– Tam są więc spełnione te dwa warunki, żeby ta możliwość lokalnego finansowania była. I stąd też ta sytuacja się utrzymuje, ale jak wspominałem – nie jest to sytuacja statyczna, ona się zmienia, ponieważ ten nawis generowany w japońskim sektorze prywatnym jest coraz mniejszy. A potrzeby finansowania rządu japońskiego nie maleją. Stąd też w ostatnich latach musiał się pojawić bank centralny. I tutaj zaczynamy wchodzić w takie obszary ryzykowne, ponieważ to oznacza emisję pieniądza jako takiego, a stąd już potencjalnie droga do wyższej inflacji – komentuje Andrzej Halesiak.

Czy Polska mogłaby się nie zadłużać za granicą?

Dla nas jednak wciąż pozostaje otwartym pytanie o możliwości rozwoju gospodarczego bez udziału kapitału zagranicznego, czy też z minimalnym jego udziałem.

– Są tutaj dwie sytuacje. Pierwsza sytuacja ma miejsce wtedy, gdy mówimy o tym, czy jest możliwe, aby prywatny sektor finansował przyrost długu, czyli to, co się w danym roku nowego pojawia, jeśli chodzi o dług publiczny. I to jest od 40 do 60 mld złotych. Taką sytuację można sobie wyobrazić – zauważa gość radiowej Jedynki.

Nasz sektor prywatny generuje co roku ok. 300 – 350 mld złotych oszczędności. I część z tego mogłaby być przekazywane na finansowanie sektora publicznego. W ostatnich latach tak już po części się działo.

Tutaj pojawia się jednak ten problem, jak wyeliminować potencjalnych inwestorów zagranicznych.

– Funkcjonujemy bowiem w globalnej gospodarce, mamy swobodę przepływu kapitału i tak naprawdę ten dług finansuje ten, kto daje lepsze warunki. Więc gdybyśmy chcieli zrezygnować z inwestorów zagranicznych, to wcale nie byłoby to takie łatwe. Ponieważ mamy określone umowy – podkreśla Andrzej Halesiak.

Może więc tylko ograniczyć udział zagranicznych inwestorów? – Ale to wszystko jest kwestią rozwiązań prawnych, bo funkcjonujemy w ramach Unii Europejskiej, jesteśmy członkiem OECD i to nakłada na nas określone wymogi. Nie możemy powiedzieć inwestorom, że np. nam się nie podobają i nie będziemy od nich pożyczać pieniędzy. Tutaj jest więc też kwestia działania tego mechanizmu rynkowego. Ale można założyć, że bylibyśmy w stanie te nasze oszczędności generować – zwraca uwagę gość Jedynki.

Mamy ok. 500 mld zł zadłużenia zagranicznego

Natomiast zupełnie inną sprawą jest kwestia długu, który już jest dzisiaj, tych blisko 500 mld złotych, które są w rękach inwestorów zagranicznych.

– I tutaj to jest mało realne, żebyśmy byli w stanie to zastąpić finansowaniem krajowym, a nawet byłoby to niebezpieczne, gdybyśmy chcieli to zrobić. Naszej gospodarki na to nie stać. Nie generujemy takich nadwyżkowych oszczędności, byśmy mogli sobie na to pozwolić – ocenia ekspert z Banku Pekao SA.

W praktyce oznaczałoby to, że gdybyśmy chcieli wprost zastąpić inwestorów zagranicznych naszym lokalnym kapitałem, lokalnymi oszczędnościami, to sektor prywatny musiałby zrezygnować ze swoich inwestycji, co oczywiście przełożyłoby się na wzrost gospodarczy. – To jest taki scenariusz samozniszczenia, autodestrukcji. I na pewno nie jest to droga, którą chcielibyśmy podążać – dodaje ekspert.

Mówimy tu oczywiście o skrajnej formie, kiedy chcielibyśmy w pełni zastąpić tych inwestorów, którzy są u nas dzisiaj i finansują nasz dług publiczny.

Polityka fiskalna może pomóc

Rafał Sadoch, główny ekonomista GO Markets, mówi, że najlepszą drogą do zmniejszania długu publicznego i udziału w nim inwestorów zagranicznych, jest bardziej restrykcyjna polityka fiskalna.

– Jeśli dług publiczny rośnie, jeśli deficyt jest wysoki, to coraz więcej tego naszego długu kupują inwestorzy. W momencie, gdy oszczędności krajowe są dość niskie. A poziom oszczędności w Polsce, to tylko 15 – 17 proc. PKB, jest więc relatywnie niski. W innych krajach jest to co najmniej ok. 20 proc. – wylicza Rafał Sadoch.

Zatem, gdy oszczędności krajowe są dość niskie, musimy szukać źródeł finansowania za granicą. A najlepszą drogą do obniżania długu zagranicznego jest bardziej zrównoważona polityka fiskalna.

Dylemat: zwiększać czy ograniczać dług publiczny?

Na pewno naszym głównym pytaniem jest to, czy chcemy zwiększać dług publiczny, co jak uważa Andrzej Halesiak jest złym rozwiązaniem, ale wiele działań podejmowanych w ostatnim czasie wskazuje, że pójdziemy tą drogą. Czy może jednak chcemy ten dług publiczny ograniczać?

– Uważam, że w globalnej gospodarce, w której jest wiele napięć i niebezpieczeństw, lepiej byłoby, gdybyśmy ten dług publiczny stopniowo ograniczali, a wraz z nim ograniczali wpływ, znaczenie inwestorów zagranicznych dla naszej gospodarki i uzależnienie od nich. Aniżeli gdybyśmy tylko rozważali sam udział tych inwestorów zagranicznych w naszym długu publicznym – wskazuje gość Jedynki.

I to jest kluczowe pytanie, na które rządzący muszą sobie odpowiedzieć. – Gdyby patrzeć tylko na samą liczbę 56 proc. udziału, to wolałbym, żeby było to mniej, bo może nastąpić odpływ kapitału, a dzisiaj nie mamy możliwości pochłaniania tego przez nasz rynek finansowy, który jest stosunkowo płytki – ocenia dyrektor Andrzej Halesiak.

Kiedyś dużym inwestorem były Otwarte Fundusze Emerytalne, ale po przejęciu ok. 140 mld zł z OFE całkowity dług publiczny spadł, tylko jego struktura stała się jednocześnie mniej bezpieczna, bo wzrósł udział zadłużenia zagranicznego. 

Rząd chce zmienić regułę wydatkową, aby zwiększyć limit wydatków

Złożony w Sejmie przez Prawo i Sprawiedliwość projekt nowelizacji ustawy o finansach publicznych zakłada, że określony w stabilizującej regule limit wydatków budżetowych będzie można zwiększyć „w przypadku istotnych działań jednorazowych i tymczasowych”, a do reguły wydatkowej ma być wprowadzony cel inflacyjny NBP (obecnie to 2,5 proc.).

– Być może będzie większa dyscyplina wydatkowa, ale raczej nie. Natomiast na spełnienie obietnic wyborczych potrzebne są pieniądze i rząd szuka ich wszędzie. Nowelizuje tegoroczny budżet, w przyszłym roku deficyt może wzrosnąć o 0,5 punktu procentowego, ponadto ma być nałożony podatek na banki i ubezpieczycieli, także na sklepy wielkopowierzchniowe. Dlatego nie jest dziwne, że ta reguła wydatkowa może rozluźnić ten gorset, którym w tej chwili krępowała rządzących – ocenia Piotr Kuczyński.

I dodaje, że reguła, która do tej pory obowiązywała, była antycykliczna. – Kiedy był duży wzrost gospodarczy, to dynamika wydatków rosła wolniej, a kiedy był mniejszy wzrost, to rosła szybciej, zależała od średnich z ostatnich lat wzrostu PKB. I ta reguła była niezła. Dlatego ta zmiana jest lekko niepokojąca – zaznacza główny analityk DM Xelion.

Skąd więc brać kapitał?

Zdaniem Piotra Kuczyńskiego jest co najmniej kilka źródeł. – W samych bankach jest ponad 600 mld zł lokat, są fundusze inwestycyjne, które mają ponad 800 mld zł, czyli prawie tyle, ile wynosi dług – wylicza.

I dodaje, że doskonałym pomysłem zachęcającym do kupowania obligacji państwa byłoby zniesienie tzw. podatku Belki. Od razu byłoby to więcej o 19 proc., jeśli chodzi o rentowność.

– Obecnie czteroletnie obligacje indeksowane inflacją są oprocentowane 2,3 proc., to od tego musimy odliczyć 19 proc., czyli prawie 0,5 punktu proc., a gdyby tego nie było, to byłoby 2,3 proc., co przy deflacji jest całkiem przyzwoitym wynikiem – ocenia gość PR 24.

I wtedy Polacy mogliby zacząć kupować te obligacje. Ale potrzebna byłaby też reklama tej formy inwestowania.

– Zaufanie do obligacji rządu byłoby bardzo duże. Oczywiście nie ma 100-proc. bezpiecznych inwestycji. Ale co mogłoby się stać z naszymi obligacjami? Musiało by nastąpić albo bankructwo Polski, albo wojna. Jednak w normalnych czasach te obligacje są pewniejsze nawet od lokat bankowych – uważa Piotr Kuczyński.

Sylwia Zadrożna, Justyna Golonko, Karolina Mózgowiec, Małgorzata Byrska

 

 

 

Polecane

Wróć do strony głównej