Ludziki

Ostatnia aktualizacja: 16.10.2020 21:11
W tę stronę powędrowała pamięć, tak zagrało skojarzenie, do takiego obrazka doprowadziła interferencja teraźniejszości i czasu przeszłego, taki powrót zdarzył się w głowie
Wystawa prac Marka Chlandy w krakowskiej Cricotece. Kraków, 10.10.2020 r.
Wystawa prac Marka Chlandy w krakowskiej Cricotece. Kraków, 10.10.2020 r. Foto: PAP/Łukasz Gągulski

Choć jest mniejszy, dużo mniejszy od licznej reszty ciemnych ludzików - widać go z daleka, z najodleglejszego kąta długiej sali nowej Cricoteki. Trochę to dziwne. Lecz najdziwniejsze, niepokojące nawet, że im więcej metrów dzieliło oko moje od tyciego ludzika - tym wyrazistszy był ludzik tyci, tym mocniejszy w wyrazie. Być może dlatego, że trwał i dalej trwa sobie na ścianie - zupełnie osobno, samotny doskonale, jak by na marginesie składającego się na wystawę Marka Chlandy „Cargo” tłumu innych namalowanych figur, dziwacznych przedmiotów, płacht starych gazet, książek i dźwięków. Życie z boku życia – wyostrza. Wyostrza tego, który trwa z boku, jak i samo życie. Inne ciemne ludziki, w grupach mniej bądź bardziej licznych, sportretowane na rozległych kartonowych płachtach, widnieją w wielu odległych miejscach czterech ścian i sprawiają wrażenie, jak by do samotnego maleństwa odwrócone były wzgardliwie plecami. Maleństwo? Przesada! Za dużo powiedziane! Ludzik ów, z ciemnej, cienkiej kreski stworzony gestem bardzo delikatnym, czułym, ludzik o buźce okrągłej, uśmiechnięty szeroko i w stożkowej czapeczce skrzata, tyci jest niby świerszcz-karzełek. Jego wiszący w środku pustej szarej plamy portret, okolony groteskowo poważną ramą z grubego drewna – wypisz, wymaluj znaczek pocztowy na dnie wyschłej wiejskiej studzienki przed krytym garścią słomy domkiem dla lalek. Żeby go z dna wyciągnąć, trzeba użyć czegoś o wiele subtelniejszego niż ludzkie paluchy. Włos ludzki? Jak ten Morawianki w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego? Owszem. Lecz najmądrzej jest po aptekarską pincetkę sięgnąć, przy pomocy której David Warrilow wyciągał ongiś z neseseru dziesiątki innych bezradnych ludzików…

Warillow? Tak, Warrilow, aktor wielki, Beckettowski. On – bo niby czemu nie on? I niby dlaczego nie pinceta aptekarska, którą w prologu granego daleko stąd sensu „Wyludniacz” Samuela Becketta Warrilow wyciągał z neseseru i ustawiał w kręgu światła człekokształtne figurki nie większe od ludzkiego paznokcia, te, jak je nazwał Antoni Libera, studia ludzkiego ciała – miniaturowe rzeźby z lilipuciej pracowni? Przecież dołączony do wystawy Chlandy „Poradnik”, coś na podobieństwo instrukcji obsługi, zaleca wolność zupełną. Wędruj, jak chcesz, powiada narrator „Poradnika”. Wędruj, jak chcesz, oglądaj dzieła w kolejności przez siebie wybranej, skręcaj wedle woli, w tylko tobie przynależnym rytmie snuj się przez labirynt tego magazynu artystycznych różności, rozłożonych na stołach i krzesłach, eksponowanych na podłodze, rozwieszonych na ścianach i przez niewielkie głośniki puszczanych w kółko! Tak, wędruj jedynie wedle własnego kompasu, bo w końcu jeśli ty wędrujesz - to niby kto, jeśli nie ty, wędruje? Przecież nie „ON”, nie ten osobnik, który oto też wędruje, lecz nie tu, nie tędy, a tamtędy, swoją własną, nie do powtórzenia ścieżką, tam, po drugiej stronie sali i w przeciwną, niż ta, co otwiera się przed tobą, stronę świata! Bądź więc „JA” i wędruj sam, zwłaszcza, że w sztuce, przez sztukę i tak nie da się iść inaczej, a stadne wycieczki w rytmie potakujących sobie główek to operetka marna, żałosne pocieszenie! Wędruj! Wędruj, albo przed tym lub innym zatrzymaj się dziełem i rozpocznij wspominanie, co wyjdzie na jedno!... Posłuchałem. I zatrzymałem się przed tycim portretem skrzata w ramach jak wiejska studzienka przed domkiem dla lalek. I wrócił Warrilow jako bóg-bajarz „Wyludniacza” Becketta, pięknie uwieczniony w opisie Libery. I wróciła subtelność aptekarskiej pincetki, a wraz z nią – rzesze tycich ludzików w małym kręgu światła, liliputów, z których każdy był tyci niczym skrzat, przed którego portretem jak znaczek pocztowy stałem kilka dni temu. Tak, bliźniaczo tyci i bliźniaczo bezradny. A na końcu zabrzęczały słowa Becketta, zdania o tak zwanym losie. O nie do usunięcia i nie do zatrzymania powtarzaniu się stareńkich ludzkich usiłowań.

Siedziba błądzących ciał, z których każde szuka swojego wyludniacza… Dostatecznie obszerna, by szukanie było daremne… Dostatecznie ograniczona, by daremna była ucieczka… Od niepamiętnych czasów krąży pogłoska albo, lepiej, utrzymuje się idea, że istnieje wyjście… Ci, którzy już w to nie wierzą, nie są bezwzględnie odporni, by nie uwierzyć na nowo…

W tę stronę powędrowała pamięć, tak zagrało skojarzenie, do takiego obrazka doprowadziła interferencja teraźniejszości i czasu przeszłego, taki powrót zdarzył się w głowie. Bo też „Cargo” Chlandy jest chyba idealnym przykładem artystycznej konstrukcji wymagającej dopowiedzeń, jak by niedokończonej, czekającej na cudze słowa, obce intonacje. Zresztą – sama, od środka, jest ona niedomknięta. Od czasu, do czasu Chlanda zjawia się w nowej Cricotece i światu przez siebie ulepionemu z miliona przeróżnych elementów – godzinami dodaje kolejne kreski, następne odcienie, nowe kształty. Albo przestawia, co zastał, tworząc w labiryncie świeże ścieżki. „Cargo” nie posiada ostatniej kropki i w tym sensie – nie istnieje w pełni. Jest tylko i aż energią potencjalną obcych o niej opowieści, które może zaistnieją, a może nie zaistnieją. I jeśli w Cricotece powtarza się „Cargo” dzień w dzień, to powtarza się niedokładnie, gdyż cudze bajki, na kanwie „Cargo” snute przez błąkających się, nigdy przecież nie są identyczne, to niemożliwe.

Patrząc na tyciego skrzata na dnie tyciej studni - ktoś zaczyna bajać o bezradności ludzików, będących całkowicie w mocy boga-bajarza, tego wielkiego miłośnika aptekarskich pincetek i złudnie przyjaznego światła. Stojąc przed innymi ludzikami Chlandy, których portretów zbiorowych, czarno-białych, albo raczej zrobionych z wielu gatunków zmierzchu, wisi na ścianach Cricoteki, albo stoi na krzesłach, sporo – ktoś drugi mówi sobie: Bezradność całkiem jak ta w grafikach Brunona Schulza z „Xięgi Bałwochwalczej”, a ktoś idący ścieżką inną, swoją, pyta sam siebie: A może ludzików tych bezradność to bezradność ta sama, co bezradność czarnych, chudych ludzików, które Franz Kafka rysował na marginesach swych ciemnych słów? I nie pomyli się ten, który na widok podobizn kruchych ciałek westchnie: Chyba echo dalekie „Umarłej klasa” Tadeusza Kantora… I chyba jeszcze „Apocalypsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego…

Owszem, na wystawie „Cargo” przynajmniej to jest pewne: wiele, wiele lat temu, w innym życiu, chyba można tak rzec, Chlanda zobaczył teatralne arcydzieło Grotowskiego i teatralne arcydzieło Kantora, po czym - został już przy nich. Jak rozumiem - zaczął krążyć. Raz bliżej, raz dalej, raz szybciej, raz wolniej, raz namiętnie, kiedy indziej zaś – jak pies, co nic nie może. Z grubsza przez pół wieku krążył wokół szkolnych ławek i z grubsza przez pół wieku przemierzał tam i sam pusty kawałek podłogi, oświetlony wpierw dwoma reflektorami, a później kolebiącym się blaskiem świec. Krążył wokół Kantora ludzików, tych trupków kruchych, ciemnych, co próbowały wrócić na naszą stronę rzeki, aby powtórzyć swoje dawne życie, choćby tylko niedokładnie, ułomnie, w strzępach, wzruszająco bezradnie, lecz jednak powtórzyć, powtórzyć, raz jeszcze je wyjąkać. I przemierzał marny plac, gdzie kilku bezimiennych ludzików Grotowskiego bezradnie zabawiało się w powtórzenie, w ente ucieleśnienie starej bajki ludzkości, w nieuchronnie kulawe, niedokładne małpowanie starej opowieści o krwawej ofierze z boga, złożonej za ludzików wszystkich czasów, aby ludzikom trwało się lżej. Może zbyt krótko. Tak, zbyt. Lecz w zamian - trochę jaśniej.