Django gra dla Schulza

Ostatnia aktualizacja: 26.09.2020 16:50
Co w słowach otwierających „Nemroda” każe traktować początek ten za prolog tylko opowiadania, czyli zmyślenia, fikcji, bajki, a nie autobiografii lub pamiętnika z dzieciństwa?
Drohobycz, panorama miasta, rok 1932
Drohobycz, panorama miasta, rok 1932Foto: NAC

Cyganka prawdę ci powie

     Bruno Schulz żył, a także mały piesek na jego kolanach. Całą prawdę mówiąc głosem czystym, nie łamiącym się: Bruno Schulz nie tylko żył, on żył naprawdę. I naprawdę: od urodzin 12 lipca roku 1892, do śmierci 19 listopada roku 1942. I naprawdę w Drohobyczu. Nie licząc wycieczek, wyjazdów na krócej bądź dłużej, które naprawdę mu się przytrafiły – naprawdę prawie bez przerwy w Drohobyczu naprawdę żył… I tak dalej. By nie ciągnąć ponad miarę litanii prawd najprawdziwiej nagich, oznajmić należy, iż Schulz nie tylko żył naprawdę, ale jego prawdziwe życie naprawdę składało się z mrowia elementów całkowicie prawdziwych. Na przykład – wspomniany piesek rasy nieznanej. Bądźmy prawdomówni: naprawdę nieznanej.

     Jest rok 1902. Drohobycz. Schulz kończy dziesiąty rok życia oraz szkołę powszechną. Uczeń zeń - doskonały. Rodzice pragną dla Brunia życia świetnego, na poziomie najwyższym, pełnego spokoju i szacunku sąsiadów. Więc? Niechaj kształci się dalej, niech zostanie uczniem Cesarsko-Królewskiego Wyższego Gimnazjum w Drohobyczu przy ulicy Sienkiewicza. A dalej – uniwersytet, inżynieryjny wydział, po studiach zaś jedynie sukcesy w gwałtownie rozwijającym się wokół Drohobycza biznesie naftowym! Taki plan! Lecz na razie – egzamin do gimnazjum, trudny bardzo. Rzecz jasna – Brunio nie ma z nim żadnych kłopotów. Czyli – już wakacje!... To wszystko są, oczywiście, prawdy najprawdziwiej nagie. Z potężnej, grubo ponad sześciusetstronicowej księgi Anny Kaszuby-Dębskiej, z tej przez Znak wydanej i zatytułowanej „Bruno. Epoka genialna” biografii twórcy „Sklepów cynamonowych”, wypełnionej milionem prawd gołych - kilka tych około gimnazjalnych prawdek wydłubałem. A teraz przytaczam kolejną. Właśnie wtedy, może w nagrodę za dobrze zdane egzaminy, dostaje psa – powiada Kaszuba-Dębska. A krok dalej dorzuca: Ta mała psia kruszynka. Naprawdę zatem psina, żywa naprawdę, dla dziesięcioletniego chłopczyka, za piątki na egzaminie. Po czym między kropką zdania o nagrodzie a wielką literą na początku następnego – niczym na pstryknięcie mija lat kilkadziesiąt i Kaszuba-Dębska oddaje głos dojrzałemu Schulzowi. Przywołuje prolog jego zmyślenia „Nemrod” z tomu zmyśleń „Sklepy cynamonowe”.

     Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nieuformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i najdelikatniejszą, mięciutka sierścią.

     Podobnych temu miejsc, gdzie grzbietami ocierają się o siebie dwa światy, prawda i fikcja, w wybornej księdze Kaszuby-Dębskiej jest bez liku. I zawsze to samo pytanie przychodzi wtedy: Kto takiego podziału dokonał i po co? Choćby te pieski. W liczbie mnogiej mówię, bo przecież są dwa: jeden jakoby prawdziwy, gdyż prawdziwość istnienia jego Kaszuba-Dębska w najprawdziwszych archiwach zbadała naprawdę, a drugi, ten, który we frazie Schulza zjawia się po latach, jakoby fałszywy. Fałszywy? A niby dlaczego?

     Co w słowach otwierających „Nemroda” każe traktować początek ten za prolog tylko opowiadania, czyli zmyślenia, fikcji, bajki, a nie autobiografii lub pamiętnika z dzieciństwa? No, słucham. Właściwie co nadaje „Nemrodowi” status iluzji? Wszak dostał Schulz w dzieciństwie pieska w nagrodę i bawił się z nim w wakacje. Tak, czy nie? No więc – słucham. Dlaczego „Nemrod” to fikcja, a nie prawda, skoro w fikcji tkwi to samo, co w archiwach - piesek? Czy o to chodzi, że zdania Schulza są niepowtarzalnie sensualne, pełne brzęczeń, zapachów, barw, smaków, szorstkości i gładkości, zatem nie są kościotrupami języka, nagimi i przezroczystymi, bez litości odzierającymi przeszłość z wszelkich przejawów emocjonalności, kościotrupami bez szemrania i bezrefleksyjnie taszczącymi na karkach kubły obiektywnych prawd cudzego życia - z miejsca na miejsce, z książki do książki, z biogramu do biogramu, oraz pomiędzy encyklopedycznymi hasłami?... Pytam, lecz sedno jest gdzieś indziej.

     Przez ponad dziesięć lat zbierała Kaszuba-Dębska materiały do biografii Brunona Schulza. Archiwa, zbiory publiczne i prywatne, listy i katalogi, miasta i ulice, domy i muzea, fotografie, listy i piach wielu pamięci. Wyłuskała z tego milion prawd najprawdziwszych, do cna sprawdzonych w ich prawdzie najprawdziwszej. Taka prawda – rzecz dobra. Przydaje się. Ale w opowieści Kaszuby-Dębskiej jest coś jeszcze. Jest właśnie - opowieść. To znaczy – Kaszuba-Dębska, jej intonacja, jej rytm, jej sztuka komponowania całości. Jest opowieść, przyznanie się do siebie, czyli nie ma nieprzyjemnego udawania, tego wyznania, że mnie, drogi czytelniku, mnie, twej sługi i mozolnej zbieraczki faktów sprawdzonych, tutaj, w sprawozdaniu moim, w ogóle nie ma, bo jakże bym śmiała być, ja, szkielet tak pokorny, że przezroczysty, przynoszący wam prawdę, samą, nagą prawdę. Tak, jest opowieść. Jest więc podobnie jak w „Nemrodzie”. Jerzy Pilch uparcie powtarzał myśl jedną: Nie ważne, jak było naprawdę, ważne, jak się napisało. W „Nemrodzie” i nie tylko w nim, dalekie dzieciństwo napisało się Schulzowi tak, że po prostu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie kwestia prawdziwości bądź iluzyjności snutej baśni. Nikomu, o ile jest normalny, pochylonemu nad „Nemrodem”, nie doskwiera przykra chęć rozstrzygnięcia problemu, czy w sierpniu roku 1902 piesio Brunia posiadał, czy też nie posiadał łapek na boki rozkraczonych jak u kreta. Każdemu normalnemu wystarcza, że tutaj, w opowieści, łapki piesia tak właśnie wystają. To wystarcza w zupełności, bo daleka przeszłość rozgrywa się – tutaj, na kartce. Tutaj i teraz, gdy czytasz. Podobnie jest z księgą życia Schulza.

     Sierpniowy ciepły wieczór. Dwóch mężczyzn wysiada z wagonu metra i kieruje się tunelem ku schodom prowadzącym do wyjścia ze stacji. Tak zaczyna opowieść Kaszuba-Dębska. Jest rok 1938. Jest Paryż roku 1938. Jest? Schulz z towarzyszem wysiadają, a nie wysiadali? Oraz idą, a nie szli? Wszystko zatem nie kiedyś się działo, a dzieje się teraz? Często, bardzo często, prawie zawsze, wprost lub w sugestii, gramatyka tej biografii Schulza to nie gramatyka przeszłości, lecz gramatyka teraźniejszości. Nie ma znaczenia, czy wieczór był naprawdę ciepły, gdyż napisane ciepło, w takiej intonacji umieszczone ciepło, nie potrzebuje sprawdzenia przez przeszłość. Nie potrzebuje certyfikatu z zewnątrz. Co dalej?

Dalej wszystkie sekwencje układają się podobnie jak widoki w opisanym na stronie 139 fotoplastykonie, kiedy to mały Brunio klęczy na stołeczku i śni niebywałe sny na jawie, przez lunetę patrząc na magicznie zmieniające się w brzuchu fotoplastykonu krajobrazy cudowne tak, że chyba nie z tego świata. Jak po tamtej stronie lunety, w królestwie hipnotycznych krajobrazów, tak w opowieści Kaszuby-Dębskiej nie istnieje nuda chronologii. Tutaj Schulz ma lat 46 - na pierwszej stronie księgi, zaś do gimnazjum wyrusza na stronie 142. Takich przestawień, takich zakrętów, przeskoków, pętli, zawirowań czasu i przestrzenie jest… miałem napisać, że bardzo wiele. Lecz powiedzieć: bardzo wiele, to mało powiedzieć, bo cała opowieść jest powolnym obracaniem się zanurzonego w intonacji Kaszuby-Dębskiej powyginanego labiryntu miliona prawd gołych.

     Tak, zakręcił się labirynt – i oto na jednej stronie piesek prawdziwy spotkał pieska zmyślonego. Czas na chwilę przepadł. A gdy zakręcił się innym razem, czas umarł w nocnym klubie Casanova przy avenue Rachel nr 2 w Paryżu. Knajpy tej nie ma już od dawna. Została po niej tylko stara fotografia wysmakowanego, zupełnie pustego wnętrza. Nie ma Casanovy w Paryżu roku 1938, ale jest Casanova w opowieści Kaszuby-Dębskiej, jest, gdyż Kaszuba-Dębska, patrząc na umierającą w żółciach fotografię pustego, wysmakowanego wnętrza, słowami wprowadza doń Schulza i jego towarzysza. Usadza ich przy stoliku w kącie, po czym słowami wprowadza na scenę legendarnych jazzmanów, Stephane’a Grappellego, grającego na skrzypcach, i Django Reinhardta, gitarzystę niepowtarzalnego, o ułomnej lewej dłoni. I tutaj Kaszuba-Dębska milknie. Tak. Ale scena się nie kończy. Oto czasy i przestrzenie wariują. Wystarczy przyjrzeć się uważnie.

     Schulz jest oszołomiony. Długimi jak wieczność palcami wystukuje na blacie rytm i nie może oderwać oczu od gryfu gitary, na którym jedyne żywe palce lewej dłoni Django, wskazujący i środkowy, tworzą balet cudowny niczym krajobrazy w brzuchu fotoplastykonu. A także jak nogi kraba, które Brunio rysował w gimnazjum. Naraz Django przerywa, kłania się Schulzowi i ze swym wieloznacznym uśmiechem Cygana powiada, że następny utwór dedykuje właśnie jemu, twórcy tego oto zdania niepokojącego: Rankiem obudziła mnie matka, mówiąc: - Józefie, Mesjasz jest blisko; ludzie widzieli go już w Samborze. Wprawdzie Schulz chyba jeszcze nie zaczął pisać „Mesjasza”, nie stworzył frazy przytoczonej przez Django, ale to nie szkodzi. Django już czytał to zdanie, czytał je wiele, wiele razy. Więc gra.

     Tak to widzę dzisiaj.

Paweł Głowacki