Liście

Ostatnia aktualizacja: 08.08.2020 18:33
Korbka zaczęła się kręcić, zaterkotała niewidzialna taśma, ożyły soczewki i na ścianie, tuż nad zdjęciem znużonych liści rośliny o zapomnianym imieniu, zamigotał czarno-biały film z roku 1904.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: shutterstock/Volkova Vera

Gdy się spaceruje z aparatem w ręce, ma się niemal obowiązek, aby nie przegapić przelotnego odblasku słońca na starym kamieniu, ani też dziewczynki z rozplecionymi warkoczami, która biegnie niosąc chleb albo butelkę mleka.

Julio Cortázar „Babie lato”

Gdy obejrzał wszystkie wehikuły, wyciągnięte spod łóżka, z dna szafy i z pudeł w kącie za kuchennym stołem, gdy już je obejrzał uważnie, później zaś sportretował pstryknięciem migawki – przytknął oko do soczewki obiektywu wkręconego w fotograficzny aparat Kiev 88, którym kiedyś (w środku jak odległego lata to było?) zrobił zdjęcie znużonym liściom rośliny o imieniu zapomnianym wieki temu. Cóż innego mu pozostało? Co lepszego nad powrót do wehikułów nostalgii mógł uczynić trzy miesiące temu, kiedy teraźniejszość globu całego skarlała mu, jak każdemu, do rozmiarów mieszkania, a wszystko, na co wolno było sobie pozwolić, to patrzeć przez okno na inne okna bliźniaczych skarleń? Co można robić – pyta Jacek Maria Stokłosa w wydanym w Berlinie małym albumie „O moich starych aparatach fotograficznych: zapiski w czasach zarazy” – co można robić samemu w domu w czasach pandemii? Wracać, zostając w miejscu. Robił więc zdjęcia swych starych aparatów, przez których obiektywy przeszło mrowie kawałków przeszłości, kawałków wielu różnych przeszłości. Wracał tak, bo gdy naraz kurczy się dziś - stare dzieje ogromnieją, ocyka się pamięć. Stare aparaty fotograficzne wyciąga się wtedy na światło dnia. Aparaty – Stokłosa. Ja – opowieść w istocie swojej, w swoim niepokoju, porównywalnie starą. „Wyjechali” W.G. Sebalda, rzecz o znikaniu ludzi i rzeczy, pełną zblakłych zdjęć, śmiertelnie znużonych ludzkimi spojrzeniami.

Strona 209 i kolejna. Tak wyszło samo z siebie, tak mi się opowieść Sebalda otwarła trzy miesiące temu, przez taką furtkę wróciła. Narrator i malarz Max Ferber znów oto siedzą w piwnicznej gospodzie „Wadi Halfa” na skraju Trafford Park w Manchesterze, trupie światło neonowych rurek znów zmienia lokal w prosektorium, grzbiety dłoni Ferbera, często szkicującego węglem, kolejny raz migocą w sinej poświacie niczym przyprószone srebrzystym piaskiem, a Ferberowi znów przypomina się gazetowa notka o częstych u zawodowych fotografów objawach zatrucia srebrem. Pamiętajmy: mowa jest o szczęśliwej epoce, czasach chłopięctwa oraz wczesnej i późnej młodości Stokłosy, kiedy tworzenie zdjęć było czarodziejską harmonią panującą między chemicznymi proszkami, wodą, światłem udającym, że nie świeci, delikatnością palców i aptekarsko odmierzanym czasem, plus cierpliwość czekania, aż wyschnie, co wisiało jak pranie na sznurkach w ciemni - wpierw serpentyny wywołanych klisz, a później prostokąty fotograficznego papieru, już na amen zaludnione nieruchomymi bliźniakami kawałków realności. Gazeta donosi zatem – powiada Ferber – że w archiwum Brytyjskiego Towarzystwa Lekarskiego zachował się opis zatrucia, któremu uległ pewien nieszczęsny fotolaborant. Mianowicie w toku wieloletniej praktyki zawodowej jego ciało wchłonęło tyle srebra, że stało się czymś w rodzaju płyty fotograficznej, co dawało ten efekt, że twarz i ręce laboranta przy silnym oświetleniu siniały, to jest poniekąd ulegały wywołaniu.

Tyci aparat fotograficzny firmy Lomo, skrzynka zwana Agfa Box, trzy chyba już ślepe lampy błyskowe, lśniący korpus Olympus Mju II, światłomierz Lunasix 3, wyciągający harmonijkową szyję mieszkowiec Belfoca 2, tuleja światłomierza BEWI, kliszak 9x12 cm z ostrym obiektywem Xenar, Lubitel 166 B, i kolejny mieszkowiec, co jak małpka na sprężynce - wyskakiwał z czarnej, płaskiej skrzynki. Jeszcze Kiev i Asahi Pentax Spotmatic F, jeszcze Fed 2 i legendarna, wielkości ludzkiej dłoni Czajka, i majestatyczny Rolleiflex – przy Czajce istny Polifem, i Nikony – F501 oraz F80, i biedna małoobrazkowa Smiena, i monstrualny Pentaconsix, i Praktica LTL, jeszcze trzy sztuki aparatu Fujica, w końcu piękny Kiev 88, którym Stokłosa zrobił wiek temu portret znużonych liści rośliny o imieniu zgubionym nie wiadomo gdzie i diabli wiedzą kiedy. Ale to nie szkodzi, być może nie szkodzi. Być może zguba taka nie doskwiera, bo przecież liście – są. Trwają w zawsze niepokojącej iluzji zdjęcia. Ich całą stronę zapełniający portret otwiera tomik Stokłosy. Taki jest prolog pamięci. Tamte liście. I tuż za nimi zaczyna się korowód, nad którym góruje fantastyczny staruszek, napędzany ręcznie, przy pomocy korbki, stuletni kinematograficzny projektor Pathé Baby, dzieło sztuki, rzeźba. Korowód portretów starych aparatów fotograficznych, jak by dryfujących w powietrzu, korowód wehikułów nostalgii, unoszący się nad ciemnościami, podobnie jak nad podłogą pracowni malarskiej unosi się korowód widm na płótnie Jacka Malczewskiego, tak uwielbianym przez Tadeusza Kantora. W którym roku Stokłosa pierwszy raz zobaczył teatr Cricot 2? W 1961 ciotka, Celina Klimczak, zaciągnęła go do piwnic Krzysztoforów w Krakowie na seans „W małym dworku”. Zrobił kilka zdjęć – po czym jakoś już poszło. A nawet więcej niż jakoś. Został, tak powiedzmy, nadwornym fotografikiem-kronikarzem Grupy Krakowskiej. Był aktorem u Kantora. Wraz z bliźniakami Janickimi, Leszkiem i Wacławem, tworzył Drugą Grupę, trio zupełnie szalone... Nie sposób tutaj ogarnąć tego wszystkiego. Po ogromie czasu dokonanego zostało Stokłosie archiwum zdjęć, zbiór śladów, liczący kilkadziesiąt tysięcy kadrów. Kilkadziesiąt tysięcy? Tak powiada. Nie ufam mu. Dziś, kiedy zjawia się w „Dymie”, pomiędzy pierwszym a ostatnim łykiem małej-czarnej strzela fotek z grubsza trzydzieści - jak zatem mam uwierzyć w marne, groteskowe „kilkadziesiąt tysięcy”? Lecz zostawmy to.

Myślę, że tamtego popołudnia w czasach zarazy, gdy, od Kieva 88 poczynając, przyklejał oko do soczewek obiektywów wszystkich swoich wehikułów, na światło dnia wyciąganych z dna cieni i delikatnie odmuchiwanych z kurzu (z ciała czasu, rzekłby Josif Brodski) Stokłosa, całkiem jak tamten nieszczęsny fotolaborant u Sebalda – podczas wpatrywania się w czarny lej każdego obiektywu poniekąd podlegał kolejnym wywoływaniom. Co spojrzenie – na dnie czerni zjawiał się Stokłosie Stokłosa z tamtej chwili, w której przy pomocy tego obiektywu robił zdjęcie kawałkowi świata. Zjawiał się tak, jak na białych prostokątach, skąpanych w wywoływaczu, niespiesznie zjawiały się w szczęśliwych czasach kształty na amen unieruchomionego świata. Różnica, jak myślę, jest ta, że goście teraźniejszego Stokłosy - więc i sam niegdysiejszy Stokłosa, a raczej wszyscy niegdysiejsi Stokłosowie - nie byli nieruchomi.

Każdy niegdysiejszy machał z dna obiektywu - do dzisiejszego. I ten, który w „Wariacie i zakonnicy” Kantora siedział ukryty w kolosalnej piramidzie składanych drewnianych krzeseł i sterował ich trzaskiem. I ten, co w Kantora „Kurce wodnej” był Żołnierzem I. I Stokłosa jako Człowiek z drzwiami w „Nadobnisiach i koczkodanach” Kantora. I on w roli Żołnierza z I wojny światowej w Kantora „Umarłej klasie”. I inni jeszcze, wielu innych Stokłosów, wielu innych, choć każdy jest tym samym, tym jednym. Wszyscy oni machali do dzisiejszego. Może pytali o zdrowie? Może martwili się gwałtownie chudnącym czasem? Może śmiali się jak głupi do sera? Może tego, co na nich przez soczewki obiektywów patrzył z ich dalekiej przyszłości – zapraszali na widmową gorzałkę? Chodź, wypij na lęki, staruszku drogi... Może właśnie to teraźniejszemu radził ten miniony, którego na swojej Ekspozycji Popularnej w roku 1963 Kantor okutał kostiumem autorstwa Marii Jaremy, jako rzeźbę, nieruchomą niczym każda postać na zdjęciu dowolnym, ustawił w jednej z wnęk piwnic Krzysztoforów i kazał straszyć przechodzących gości, straszyć nagłym i przecież nieoczekiwanym tikiem ręki, nogi, albo zdumiewającym łypnięciem oka na pozór martwego, nie do ruszenia. Tak, wszyscy się ruszali na dnie obiektywów, każdy dawny Stokłosa, ale też cała niepoliczona armia innych istot, którym przez lat bez mała sześćdziesiąt Stokłosa robił fotograficzne portrety. W tamto nieodległe popołudnie zarazy - cała kolosalna przeszłość zaczęła przed Stokłosą dygotać, jak dygotała wtedy, dawno temu, gdy nikt jeszcze nie myślał o przyszłości aż tak odległej. Ani że w tej przyszłości przeszłość zacznie uporczywie wracać. I że trzeba będzie wtedy powiedzieć sobie coś mrocznego. Choćby: Dalej już nic... Albo: Nigdy tu już nie powrócę...

Maurizio Buscarino, Romano Martinis, Jacek Maria Stokłosa, wielu, wielu innych, którzy fotografowali nieubłaganie pamiętliwy teatr Kantora. Ich aparaty, przez obiektywy których przechodziły strzępy „Umarłej klasy”, „Wielopola, Wielopola”, „Niech sczezną artyści”, „Nigdy tu już nie powrócę” i „Dziś są moje urodziny”, aby znieruchomieć na kliszy, przesuwającej się po dnie obiektywu – te ich piękne wehikuły powinny leżeć sobie spokojnie w nowej Cricotece, każdy w przeznaczonej tylko jemu oszklonej gablocie z wypisanym na krawędzi drzwiczek czarodziejskim imieniem. Powinien też znaleźć się tam na postumencie projektor Pathé Baby i co czas jakiś powtarzać projekcję, którą zafundował Stokłosie, kiedy Stokłosa przejrzał już wszystkie minione obiektywy.

Korbka zaczęła się kręcić, zaterkotała niewidzialna taśma, ożyły soczewki i na ścianie, tuż nad zdjęciem znużonych liści rośliny o zapomnianym imieniu, zamigotał czarno-biały film z roku 1904. Filmik raczej, trwający ledwie 71 sekund drobiazg, ukazujący gości weselnych, wychodzących z kościoła po ślubie Eleine Greffulhe, córki hrabiny Elisabeth Greffulhe. W 36 sekundzie widać na schodach kościoła samotnego mężczyznę w angielskim meloniku i perłowym garniturze. Jako jedyny – jest sam. Doskonale sam. Nazywa się Marcel Proust. Idzie spokojnie. Matka panny młodej to jego wielka przyjaźń. Tak wielka, iż stanie się jedną z ingrediencji, z których Proust ulepi postać nieosiągalnej księżnej Oriany de Guermants. W powieści swojej, będącej powieścią o pisaniu, czyli o pajęczynie pamięci, Proust pozwoli Narratorowi potknąć się na nierównych, naraz ruchomych płytach podwórza pałacu Guermantsów, i tym samym pozwoli wrócić do głowy Narratora tej odległej chwili w Wenecji, kiedy zachwiał się na nierównych, naraz ruchomych płytach w mrocznym prezbiterium bazyliki Świętego Marka.

Paweł Głowacki