Ustawianie starych mebli

Ostatnia aktualizacja: 31.07.2020 21:53
Znalazł przejście, uchylił furtkę. I przez ponad dwadzieścia lat oddalające się powstanie – znów było blisko. Jak wtedy, gdy trwało, a on był w jego środku, od początku do końca, wciąż kucając, aby przetrwać.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: shuttesrstock/Vintagepix

Abecadło z pieca spadło,

O ziemię się hukło,

Rozsypało się po kątach,

Strasznie się potłukło

Julian Tuwim "Abecadło"


     Barykady? Były, to pewne. A co z gołębiami? Jak z barykadami, jak z istnieniem barykad - nie ma też cienia niepewności co do istnienia kamienic wysokich, noszy, gzymsów, oraz że trwała upalna niedziela, droga zaś wiodła do ulicy Żelaznej, w stronę Sądów. Tak. Ale czy były też gołębie? W pierwszy raz równo pół wieku temu wydanym „Pamiętniku z powstania warszawskiego”, na dwudziestej którejś stronie, tuż po słowie „gzymsy” - Miron Białoszewski naraz traci pewność. Dwadzieścia kilka lat po sierpniu roku 1944 pamięć jego zaczyna się kolebać akurat przy istnieniu pocztowych ptaków. Chciałem jeszcze dodać, że gołębie. Ale chyba gołębi albo już nie było, albo pochowały się tak, że nie fruwały, albo może naprawdę były i właśnie odrywały się i odfruwały za każdym hukiem, ale to chyba odrywały się i odfruwały, i robiły ten dym i kurz tylko gzymsy i framugi. Dwa z wątpliwości ulepione „ale”, trzy razy usprawiedliwiające pustkę w głowie „albo”, dwa zupełnie bezradne „chyba”. Co zrobić z tak przez palce przeciekającym okruchem przeszłości? Trudna sprawa. Owszem, lecz istnieje trudniejsza. Istnieje inne pytanie. Skoro los tamtych gołębi okazuje się być dla ciebie tak niepewny, bajarzu próbujący odzyskać przeszłość, to ile warta jest twa pewność losu tamtych barykad, kamienic, noszy, gzymsów i ulicy? A co, jeśli było odwrotnie, jeśli powinieneś wierzyć w pocztowe ptaki, a wątpić w całą resztę? Pogodzisz się z tą odwrotnością? I co wtedy z prawdziwością twego wspomnienia?

     Od zmierzchu, w którym pierwszy raz zobaczyłem „Wielopole, Wielopole” Teatru Cricot 2 – blisko każdego 1 sierpnia jest zawsze tak samo. Przeglądam „Pamiętnik...” Białoszewskiego – wraca do wyobraźni prolog tamtego pamiętliwego seansu Tadeusza Kantora, tamta cierpka, fantastyczna scena, kiedy widma z odległej przeszłości Kantora wszczynają rodzinną awanturę o prawdę czasu przeszłego-dokonanego, o prawdę lat, gdy widma miały ciało i krew. Jakże to  malownicza drużyna zapiekłych duszków była na scenie! Zwłaszcza identyczni niby krople wody Wujowie, Karol i Olek! Jakże się wadzili, w blasku teatralnych reflektorów na powrót ustawiając stare meble w pokoju od dawna nieistniejącym! Jakże ostro przeciągali, każdy duszek na swą stronę, inne duszki i stołki, i stół, i drzwi, i okno! Jakże twardo polemizowały, wciąż na krawędzi rękoczynów! Jakże się duszek z duszkiem mocował, szarpał, tarmosił, przedrzeźniał! Było to kolosalne, gdyż zbiorowe, sumo widm, co przepychając się brzuchami - przeszłość przepchnąć pragnęły, każde widmo na teren własnych rojeń o przeszłości! Walizka była na stole!... Wuj Olek nie siedział wtedy!... Walizka była na szafie!... A to krzesło? Krzesło przy stole!... Ale gdzie stół?... Dziadek nie siedział!... A drzwi były naprzeciwko okna!... Jak Dziadek wchodził i otwierał drzwi, to okno było naprzeciwko!... Dziadek leżał!... Drzwi naprzeciwko okna, stołu nie było, Babka przy Dziadku. Stała! Babka stała!... A Ciotka Mańka?... Jeżeli walizka na szafie, krzesło przy stole, a okno było zamknięte, to co robił Wuj Olek?... Tak, wraca ten migotliwy portret Mnemosyne, a tuż za nim - stare, wciąż to samo pytanie piewców prawdy przeszłości. Cóż warta twa opowieść, bajarzu, skoro ty nie jesteś pewien nawet tego, co robił Wuj Olek w jedno dalekie popołudnie twojego dzieciństwa?...

     Bogu dzięki za pytanie tylko takie. Mogło być gorzej. Znacznie, znacznie głupiej. Odstawmy Kantora na chwilę. Mógł się otóż dziś, dzień przed 76. rocznicą wybuchu powstania warszawskiego, przypałętać do „Pamiętnika...” Białoszewskiego dawny zarzut etyczny. Za kwestią prawdy przeszłości mógł przyczłapać dostojnie ociężały duch Wojciecha Żukrowskiego, twórcy pełnego dzielności tomu „Szabla Gabrysia”, i wstąpiwszy na lawetę – mógł wyrecytować etyczne cięgi, z których w roku 1970, tuż po ukazaniu się „Pamiętnika...”, ułożył i w „Nowych Książkach” wydrukował recenzję „Mironek w powstaniu”. I Polska znów by usłyszała, że to skandal, iż Białoszewski, palcem nie kiwnąwszy w powstaniu, nie czuje się mniej wart od dzielnych powstańców. I miłośnicy militariów, zwłaszcza wawelskiego szczerbca oraz skrzydeł husarskich spod Wiednia, znów z atencją kiwaliby głowami nad tym sławetnym górnym C Żukrowskiego. Mamy do czynienia z nieco wyrośniętym niemowlakiem, którym rządzi mamunia i przewód pokarmowy, kto go wezwie, tego słucha, topielec wydarzeń wleczonych prądem. A to wleczenie stąd, że Białoszewski nie jest prawdziwym Polakiem, albowiem Polak prawdziwy to zawsze jest Gabryś, który w czasach pokoju czule tuli do serca swą wierną szablę, kiedy zaś Ojczyzna w potrzebie – szabli tej używa bez zmrużenia oka, „Bogurodzicę” wrogowi prosto w twarz wśpiewując...

     Dajmy spokój Gabrysiowi. Jutro kolejna rocznica wybuchu powstania, lepiej powtórzyć sobie dwie stare samotne seanse wspominania. Pierwsze takty „Wielopola, Wielopola” Kantora, wszystkie takty „Pamiętnika...” Białoszewskiego. Dobrze jest kolejny raz wziąć od nich lekcje, zwłaszcza lekcję pierwszą. Tę, że w istocie nie są to lekcje prawdy przeszłości, lecz lekcje poszukiwania niepowtarzalnej intonacji pamięci własnej. Że nie chodzi o to, jak było, nie o ocalenie faktów, lecz o to, jak bajkę o swojej przeszłości snuć tak, aby ocalić siebie snującego bajkę o sobie w przeszłości. Nie jest ważne, czy były gołębie, czy ich nie było, ani czy Wuj Olek stał, czy leżał. Chodzi o to tylko i aż o to, by akapit z tymi niepewnościami, i wiele innych akapitów z innymi nieuchronnymi wahaniami w rolach głównych, skomponować tak, aby brzęczała w nich prawda bezradności wspominania, aby dało się dostrzec w nich ślad opuszczonych rąk. A bezradność jest nieuchronna. Choćby z powodu, o którym mówi Jorge Luis Borges. Wspominając cokolwiek, tylko za pierwszym razem wspominamy to coś – z każdym kolejnym wspomnieniem skazani już jesteśmy na wspominanie tylko ostatniego wspomnienia. Tak zdarzenie oddala się od nas coraz bardziej. Jak powstanie od Białoszewskiego.

O traumie tej próbował snuć opowieść, tkać wspomnienia – od dnia, w którym ciemność się skończyła. Przez ponad dwadzieścia lat zaczynał wciąż od początku, za każdym razem zaczynał nieuchronnie wspominać poprzednie wspomnienie. Na sto stylistycznych sposobów, próbując sto rytmów, intonacji, smaków zdań, barw akapitów. I nic. Nie dało się. Zawsze wyłaziło spod ołówka coś oficjalnego, za bardzo nie jego, coś za mało samotnego. Ale też, coraz bardziej oddalając się tak od siebie w powstaniu - coraz bardziej zbliżał się do siebie teraźniejszego. Jak kto woli – do swojego osobnego języka. I naraz coś wybuchło, w połowie lat 60. ubiegłego stulecia. Wybuchło jak bez litości wybuchało w sierpniowej Warszawie roku 1944. Buch! I oto z cudownej mieszczańskiej, wysokiej kamienicy, co była doskonale spójną całością – jak na pstryknięcie wylazły detale, których liczba była obezwładniającą zmysły liczbą piasku. Grudy cegieł, pył tynku, kawałki drutów, rur, strzępy trzciny i szmat, plastry farb, drzazgi desek, łupiny porcelany, zgięte blachy, cementowy żwir, samotne grudy kleju, klamki bez drzwi, szkło jak grysik, punkty, punkty, punkty... Jedna jedyna kamienica stała się naraz kosmosem ziaren nie do porachowania, a co dopiero mówić o mieście całym, nieubłaganie zdychającym w swoich detalach, obracającym się w masywy gruzu.

     Tamtego dnia, gdzieś w połowie lat 60. ubiegłego stulecia, w intuicji Białoszewskiego wybuchła pewność, że jedyną językową odpowiedzią na snującą się po wnętrzu głowy, wciąż niemą pamięć o tamtym sierpniu, jest – wybuch języka. I wybuchł język. Rozsypała się klasyczna składnia. Podmioty, orzeczenia, okolicznik i reszta wojska – rozeszły się gramatyczne mrówki na wszystkie strony. Abecadło, uporządkowany słownik, nieskazitelnie skonstruowane frazy – wszystko to z pieca spadło i na samodzielne, samotne detale się rozpadło dokumentnie. Rozpadło się, po czym z piasku tego ulepił Białoszewski nowy gatunek językowego zwierzęcia – detaliczną podobiznę swojej pamięci. Znalazł przejście, uchylił furtkę. I przez ponad dwadzieścia lat oddalające się powstanie – znów było blisko. Jak wtedy, gdy trwało, a on był w jego środku, od początku do końca, wciąż kucając, aby przetrwać.

Paweł Głowacki