Tu są lwy

Ostatnia aktualizacja: 10.04.2020 20:38
Teraz, gdy nie ma teatru – cóż szkodzi wypełniać zdaniami białe plamy, nadawać w miarę realne życie widmom, opierając się na ocalałych śladach? Nic. Co szkodzi opowiadać sobie nieukończone dzieła, zapełniać melodią milczące w nich miejsca? Nic. 
19 sierpnia 1975 roku w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem zginął Konrad Swinarski
19 sierpnia 1975 roku w katastrofie lotniczej pod Damaszkiem zginął Konrad SwinarskiFoto: PAP/CAF Reprod

Doszło na koniec nasilenie się choroby Tránsito Arizy, której pamięć dobiegła kresu nie pozostawiając jakiegokolwiek wspomnienia: była niemal czysta.
Gabriel Garcia Marquez „Miłość w czasach zarazy”

Jakieś klimaty, wrażenia, intuicje... Mgłą jest wypełniona pamięć Krystiana Lupy siedem lat po śmierci Konrada Swinarskiego. Nie cała pamięć, nie. Lecz tego, co nieuchwytne, jednak więcej w niej jest niż pewności. Był studentem Swinarskiego, był jednym z jego asystentów na próbach „Hamleta”, seansu, który w skwarze 20 sierpnia roku 1975 zmienił się pod Damaszkiem w seans już tylko bez końca nienarodzony. Tamtego dnia samolot ze Swinarskim spadł, w piach obrócił się w piachu. Jego „Hamlet” żyć zaczął wiecznym życiem widma. Z każdym dniem tracił na realności, która przecież jakaś była: bo notatki aktorów, bo projekty scenografów, bo milczące, lecz zapewne już gdzieś w głowie kompozytora falujące melodie, bo zdjęcia z prób, to i wiele, wiele innych śladów w wielu pamięciach, śladów na początku jeszcze świeżych, śladów pewnych jak realność, więc nie do odróżnienia od realności i przez to przynoszących uspokojenie. Lecz to złudne pocieszenie początku pamiętania zmieniało się dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, bezlitośnie. Musiało marnieć, gdyż czas mistyfikuje przeszłość. W „Stu latach samotności”, wielkiej bajce o nieuchronnym zapomnieniu, Gabriel Garcia Marquez uczy, że w istocie swojej pamięć nie zna dróg powrotu. Z każdym więc kolejnym dniem „Hamlet” Swinarskiego zyskiwał we wspomnieniu Lupy na nieuchwytności. Gdy w roku 1982 Józef Opalski prosi go o powrót do prób sprzed lat siedmiu, do tamtych rozmów, scenicznych krajobrazów, pasm milczenia – Lupa nie ma złudzeń.

„Starałem się odtworzyć w pamięci możliwie szczegółowo wszystko, co wiem o tamtym Hamlecie i co pamiętam o Swinarskim. Co z tego jednak wyniknie? (...) To chciałbym ci z góry powiedzieć. Bo co we mnie zostało? – jakieś klimaty, wrażenia, intuicje... tego jest właśnie znacznie więcej, tych rzeczy zatartych i niejasnych, niż konkretów”. I dalej: „Na ile fakty, konkrety, dowody, czy jak je tam jeszcze nazwać, odzwierciedlają obiektywnie to, co wtedy było, a co teraz poprzez upływ czasu zostało dorobione, domyślone”. I w końcu mówi to: „Wszystko miesza mi się teraz w czasie, nie przedstawia mi się jako linia jednorodna, to są tylko wyrywkowe wspomnienia z różnych momentów, które się zlewają w jakąś jedną, wspólną magmę”.

Na początku swego wspominania jest Lupa niczym Jorge Luis Borges, który nie miał złudzeń. Nie ma przeszłości, są tylko słowa, które dziś składają się na przeszłość. Istnieje jedynie dzisiejsze snucie opowieści o przeszłości, które z każdym kolejnym powtórzeniem - jutro, za tydzień, po roku, po dziesięciu latach – staje się snuciem historii coraz intensywniej nieprawdopodobnych, bajek nie do uwierzenia, hipnotycznie iluzjonistycznych fikcji, aż w końcu rozwikłanie zagadki, jak było naprawdę – przestaje mieć znaczenie. Zostaje samotna opowieść. Na początku wspominania Lupa waha się więc, czy jego powroty nie okażą się teatrem języka, waha się lub wie to na pewno, lecz jednak - mówi. Jednak snuje wspomnienie. I snują inni. Od maja roku 1979 Józef Opalski przez pięć długich lat słucha wielu pamięci, notuje kilkanaście długich opowieści ludzi, którzy miesiącami żyli przy nieukończonym seansie, przy nim lub głęboko w nim. A w roku 1988 Wydawnictwo Literackie tworzy z tych niepewnych powrotów tom, nazwany niczym skoroszyt księgowego – „Rozmowy o Konradzie Swinarskim i Hamlecie”. W martwocie tej informacji, mamiącej pewnością, jest gorycz.

Teraz, z okazji 45. rocznicy śmierci Swinarskiego, rocznicy, która niebawem, znów czytam, na chybił trafił podczytuję „Rozmowy...”, ten Opalskiego dziennik słuchania większej lub mniejszej bezradności wielu cudzych pamięci, słuchania sprawozdań z kulawego błąkania się po czasie przeszłym dokonanym - i czuję się tak, jakbym znów oglądał Tadeusza Łomnickiego w „Ostatniej taśmie” Samuela Becketta. Jakbym znów słyszał szydercze niedowierzanie starego Krappa, który po spotkaniu ze swą opowiastką, wiele lat temu nagraną na magnetofonowej taśmie, aby przeszłość nie przepadła w niepamięci - teraz niemiłosiernie krzyczy do mikrofonu: „Wysłuchałem właśnie tego żałosnego kretyna, którego trzydzieści lat temu uważałem za siebie, trudno uwierzyć, że mogło być ze mną aż tak źle. Ten głos! Boże! Dzięki Bogu wszystko to już skończone”. Gdyby swym rozmówcom sprzed lat mniej więcej 40 Opalski dał dziś do przejrzenia niegdysiejsze ich o Swinarskim i „Hamlecie” opowieści – jak wielu krzyknęłoby: „To ja?! Ja to powiedziałam/em?! Takie rzeczy?! Nie żartuj, Żuku! Ja nie mogłam/em tak! Wykluczone, Żuku, całkowicie wykluczone! Zmyślasz! Przyznaj się, Żuku! Uknułeś to wszystko z nudów!”? Jak wielu nie uwierzyłoby w prawdę swojej starej opowieści o jeszcze starszej przeszłości, gdyż dziś zupełnie inne słowa i w zupełnie inny sposób ułożyłyby się im w zupełnie inną opowieść o tej samej przeszłości, więc przeszłość ta byłaby dziś zupełnie inna, niż wtedy, gdy opowiadana była Żukowi po raz pierwszy? Lecz mógłby Opalski zrobić też coś innego. Zakazawszy rozmówcom zerkania do istniejącego tomu - mógłby drugi raz o to samo, co wtedy, zapytać ich dziś, a potem oba tomy, stary i nowy, w Wydawnictwie Literackim wydrukować naraz. A tytuł? Jaki by dał?

„I tak bez końca”, bądź też: „A jutro jeszcze raz”. Tak mógłby Opalski nazwać swą nieziszczalną dylogię o niekończącej się, bo wciąż od nowa opowiadanej przeszłości. Vladimir Nabokov uczył, że prawdziwej powieści nie da się przeczytać, gdyż da się ją tylko przeczytać kolejny raz. Podobnie nie da się naprawdę powtórzyć przeszłości we wspomnieniu, da się ją tylko opowiedzieć kolejny raz, kolejny raz bezradnie godząc się na nieuchronną iluzję opowieści. A skoro nawet ci, którzy byli cząstką przeszłości, nie są w stanie naprawdę powtórzyć przeszłości, a jedynie ją mistyfikują, to cóż złego by się stało, gdyby też ci, co z tą obcą im przeszłością nic wspólnego nie mają – to samo czynili, snuli bajki?

Los, Parki bądź Najwyższy - ktoś zdecydował, że 20 sierpnia roku 1975 „Hamlet” Swinarskiego zaczął wieść wieczne życie widma, stał się tematem do odstąpienia, do dokończenia, do zapełnienia wielu miejsc przemilczanych. „Rozmowy...” Opalskiego to szuflada pełna znakomitych resztek, łupin, śladów. Albo raczej album zdjęć rodzinnych, tyle że żałośnie mało jest w nim prostokątów z widokami mętniejącymi w burych liszajach, za to ogrom słów, pchli targ zdań, kiedyś przez kogoś ułożonych, żeby nie zapomnieć. Ich prawdziwość lub ich fałsz – to kwestia doskonale nieistotna. Ale też Opalskiego „Rozmowy...”, jak każda książka, ma ogrom bieli na dnie kartek. Na najstarszych mapach Ziemi tereny jeszcze nietknięte nogą człowieka zaznaczano śnieżnymi plamami. By jakoś uporać się z tajemnicą, jakoś obłaskawić białe widma – kartografowie pisali na bieli wielkimi literami: „Hic sunt leones” - „Tu są lwy”. Czy nie był to początek opowieści, których prawda lub fałsz zupełnie nie miały znaczenia, bo liczyło się tylko snucie zdań, lepienie bajki, konstruowanie prawdy zmyślenia? W istocie – nic się nie zmieniło.

Teraz, gdy nie ma teatru – cóż szkodzi wypełniać zdaniami białe plamy, nadawać w miarę realne życie widmom, opierając się na ocalałych śladach? Nic. Co szkodzi opowiadać sobie nieukończone dzieła, zapełniać melodią milczące w nich miejsca? Nic. Choćby drugą „Balladynę” Tadeusza Kantora, czyli jego „Balladynę” z roku 1943, którą pragnął powtórzyć po latach prawie 50, tuż przed własną śmiercią. Albo rolę Leara, do pełnego ulepienia której Tadeuszowi Łomnickiemu zabrakło niewiele dni, bardzo niewiele, lecz to niewiele - było wszystkim. Nie inaczej z „Hamletem” Swinarskiego...

W internecie obejrzałem wczoraj wyreżyserowanego przez Grzegorza Jaremkę „Woyzecka” Georga Büchnera, sztukę, którą kiedyś zrobił też Swinarski, w Starym Teatrze, tu, gdzie miał zaistnieć jego „Hamlet”... Cóż począć? Co powiedzieć? Teraz, gdy nie ma teatru, bo jest zaraza, ale jest też pewność, że po zarazie dalej nie będzie teatru, gdyż wciąż będzie Jaremko, właśnie teraz - nigdy nie zaistniałe ciało i brzmienie „Hamleta” z trupiego roku 1975 trzeba sobie snuć koniecznie. Bo tu są lwy prawdziwe. Mimo, a może właśnie dlatego, że opowieść twoja jest i do końca pozostanie kłamstwem nieuchronnym - jedyną dostępną przeszłością.

„Najlepiej czuję się w samolocie, to znaczy nigdzie”, wyznał Swinarski. Tuż po jego śmierci Barbara Witek-Swinarska przywołuje te słowa w liście do Zygmunta Grenia. I zaczyna się wahać, całkiem jak siedem lat później Lupa w prologu rozmowy z Opalskim. „Rzeczywiście lubił być w samolocie. Rozsiadał się, kupował whisky, pił, usypiał. Czy spał i tym razem? A więc może nie zdążył się obudzić?”.

Tu są lwy - tu jest jego sen. Wypił. Tak. Usnął. Tak. Nie zdążył się obudzić. Tak. Nie zauważył. Tak. Wiem to na pewno.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Konrad Swinarski