Inne zajęcie

Ostatnia aktualizacja: 27.03.2020 21:25
 Nie ma takiej pandemii, nie ma, nie było i się nie zdarzy, co by łyżce kazała na drugi dzień rano po swym odejściu mieć kształt na przykład roweru lub Koziołka Matołka, że o wierzbie nie wspomnę.
zdj. il.
zdj. il.Foto: shutterstock.com/ANTONIO TRUZZI

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Czesław Miłosz „Piosenka o końcu świata”


Gdy 29 czerwca roku 1613 plaga płomieni obróciła w popiół całą Kulę Ziemską - na drugi dzień w Londynie solidnie obrodziło Pytiami o świcie, całkiem jak u nas w marcu tego roku. Nie mogło być inaczej. Zawsze, kiedy Parki bądź Bóg przesadzą z tragedią na Ziemi – w dotkniętym, zbolałym plemieniu masowo kiełkują przenikliwi znawcy przyszłości, przez pączkowanie mrowią się złamani troską o ludzkość koneserzy jutra, a każdy udekorowany jest miną godną swej greckiej idolki, starożytnej kapłanki w białej szacie i z czołem przystrojonym diademem złotym oraz wieńcem laurowym, która po zmoczeniu warg wodą ze świętego źródła Kassotis siadała na wysokim trójnogu, ustawionym nad świętą rozpadliną, i wdychając sunące z rozpadliny mgły magiczne – wieszczyła w rytmie heksametru.

Rzeczonego dnia czerwcowego po południu Globe, teatr Williama Szekspira, serwował „Henryka VIII”, seans ociekający przepychem i nadzwyczajnie podniosły. Aktorzy mocno liczyli na wrażenie, jakie w uszach trzech tysięcy widzów uczyni salwa armatnich dział, dla uczczenia odwiedzin króla Jakuba u kardynała Wolseya oddana z okrętów, wolno sunących pobliską Tamizą. Wrażenie okazało się ostateczne. Rozżarzony odłamek pocisku spadł na słomiany dach i nawet godzina nie minęła, jak z całej Kuli Ziemskiej nie zostało nic prócz dymiącej góry pyłu, tak wielkiej, że lekko licząc z milion metafor o marności człowieczego istnienia oraz wszystkich rzeczy świata tego dałoby się z góry tej ulepić dla dziesięciu, ba, dla piętnastu przyszłych pokoleń. I zaczęło się lepienie!

Domorosłe Pytie londyńskie płci obojga - ruszyły w miasto o świcie po śmierci całej Kuli Ziemskiej. Niezdrowo podniecone, stukające chodakami, spowite wczorajszym zapachem i niedomyte, gdyż mydło im z głowy jakoś wyleciało – łapały za rękaw niewinnych przechodniów i w intonacji raczej nie heksametrycznej, nicowanej kaszlem lepkim, wieszczyły. I każda to samo! Pytie jednej starej melodii - syczały: „Jutro teatr nie będzie już taki, jaki był wczoraj! Pilnuj się, człowieku!”. Na pytanie, jaki mianowicie konkretnie będzie ten jutrzejszy teatr, odsykiwały: „Zobaczysz...”.

W 1613 roku, na drugi dzień po pożarze, z grubsza tak musiało się dziać na ulicach Londynu, gdyż, kiedy trwoga, zawsze wtedy w ludzi niektórych demon mętnej ględźby wstępuje. A im większa trwoga, tym ględźba dostojniejsza w swej upierdliwej troskliwości. I z reguły też jednako kończy się trud pytyjski, więc i wtedy w Londynie Pytie zmordowane klepaniem starej melodii do domów wróciły prędko, aby w zaciszu kuchni ślepej jakoś przełknąć kolejną pytyjską klęskę. Znów nic się nie ziściło! Oto nawet rok nie minął, a odbudowano teatr Szekspira. I co? I już od pierwszej premiery okazało się to, co musiało. Nowa Kula Ziemska zasadniczo niczym nie różniła się od starej Kuli Ziemskiej. Po morderczej pladze płomieni teatr był w istocie swojej dokładnie taki sam jak przed plagą. W maju roku 1614, jak w maju roku 1613 – ludzie zwani aktorami wchodzili na platformę zwaną sceną i zgromadzonym naprzeciwko ludziom, zwanym widzami, znów snuli bajki o tym, co zawsze. O miłości, nienawiści, bólu, radości i lęku przed tamtą stroną. Znów powtarzali „Makbeta”, „Sen nocy letniej”, „Hamleta” lub „Króla Leara”. Jeśli chodzi o sedno – na scenie Kuli Ziemskiej po prostu znów było tak, jak było rok wcześniej i jak będzie za rok, gdyż było, jak w teatrze jest od początku teatru. Pytie zaś siorbały w swych ślepych kuchniach zupę, sennie wiosłując łyżkami. I najsmutniejsze jest to, że łyżka znów niczego ich nie nauczyła.

Kiedy ludzkość łyżkę wynalazła? Czy bardzo się pomylę, jak powiem, że człowiek łyżki używał już w epoce dziesięciu plag egipskich? Od tamtych dni morderczych żab, much, szarańczy, gradów i reszty potworności, także krwi w rzekach – jak wiele zaraz, pandemii, pożarów totalnych oraz nieogarnionych powodzi dotknęło glob cały? Dżumy i cholery, gruźlice i kiły, grypa hiszpanka i suchy trąd, hif i sars, ebola i ospa, grypa świńska oraz ptasia, i pewnie ze sto jeszcze atrakcji bliźniaczych! Ile tego cholerstwa przez świat się przewaliło od początku ludzkości? Ile razy świat słyszał, że po zniknięciu cholerstwa, od jutra – świat nigdy już nie będzie taki sam jak przed cholerstwem? I co? Po dniu, w którym samoloty przedziurawiły piękne wieże w Nowym Jorku – ile razy słyszałem przenikliwe Pytie, wieszczące, że po tym szczytowym momencie pandemii terroryzmu życie nasze będzie już tylko inne? I co? Otóż to, że gdy w te wakacje do Florencji leciałem, wszystko, dokładnie wszystko, co istotne, wyglądało tak samo, jak 30 lat temu, gdym frunął aż do Chicago. W trakcie obu tych podróży powietrznych zupę jadłem – łyżką. Owszem, ta w samolocie do Florencji cała była czerwona i z plastiku, a ta w samolocie do Chicago miała czarny drewniany trzonek oraz miseczkę z aluminium. Lecz cóż począć – obie miały trzonek, obie posiadały miseczki i obiema jadło się zupę ściśle tak samo. Trzymając trzonek w palcach i nabierając zupę do miseczki, by niespiesznym ruchem ręki przenieść miseczkę w górę, do warg, i tam, oparłszy miseczkę o wargę dolną, przechylić miseczkę delikatnie ku sobie, powodując tym samym spłynięcie zupy do ust. Czyli w dwóch samolotach zupę łyżkami jadłem identycznie, jak jadł ją łyżką faraon pod piramidami, gdy przeszły już egipskie plagi, oraz jak ludzie łyżkami swoje zupy konsumowali po przejściu każdej z globalnych tragedii ludzkości. Łyżka bowiem, jak książka lub teatr, jest wynalazkiem genialnym, fenomenalnie prostym, i, Boga chwalić, w swojej najgłębszej istocie – doskonale niereformowalnym. Nie ma takiej pandemii, nie ma, nie było i się nie zdarzy, co by łyżce kazała na drugi dzień rano po swym odejściu mieć kształt na przykład roweru lub Koziołka Matołka, że o wierzbie nie wspomnę.

W mijającym marcu - ile razy słyszałem nadwiślańskie Pytie, troskliwie wieszczące, że teatr polski, a i w ogóle wszechświatowy, po przejściu pandemii koronawirusa nigdy, przenigdy już nie będzie taki sam, jak przed pandemią koronawirusa? A gdy pytam, jaki będzie w takim razie – starą rewelacją dzieli się ze mną Pytia przenikliwa. Mruczy: „Zobaczysz, oj, zobaczysz, człeku małej wiary...”.

Już widzę. Na prostokąt, od zarania teatru zwanym sceną, wchodzą ludzie, od zarania teatru zwani aktorami, i zamarłym przed nimi ludziom, od zarania teatru zwanym widzami, przez godzinę bądź dwie snują stare jak teatr, starsze niż sama Kula Ziemska, opowieści o niepojętych, od zawsze tych samych, zagadkach świata i drugiego brzegu. Powtarzają „Antygonę”, „Burzę”, „Wiśniowy sad” lub „Czekając na Godota”. Jeden z tych, co skazani są na piękne udawanie, idzie teraz oto przez scenę wolno, bardzo wolno. Jest zmęczony. Cicho recytuje słowa o dniu końca naprawdę potężnego, nieusuwalnego, końca nie w płomieniach wielkich i nagłych, ani w niewyobrażalnie małych szczękach cichych mikrobów. Słychać: „Kobiety idą polem pod parasolkami,/ Pijak zasypia na brzegu trawnika,/ Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa/ I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,/ Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa/ I noc gwiaździstą odmyka”. Ten aktor gra staruszka o siwych włosach, który może byłby tanim domorosłym prorokiem, lecz na szczęście nie jest, gdyż dobry Bóg dał mu inne zajęcie. Teraz podchodzi sztuczny staruszek do postawionego z lewej strony sztucznego krzewu pomidorów w donicy z papier mâché. Klęka ostrożnie i przewiązując łodygi, mówi, uśmiechając się cienko i ciepło: „Innego końca świata nie będzie”. A po chwili – to samo. Tylko ciszej, niedokładnie: „Nie, nie będzie”.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Kosodrzewina

Ostatnia aktualizacja: 07.03.2020 15:01
Otwiera zwykły sobie człek pożegnalną powieść Marqueza, uśmiecha się czule do pani Adéle Haenel i czyta. Czyta powoli, długo smakując słowo każde. Głos jego ciepły jest, spokojny, zamszowy.
rozwiń zwiń
Czytaj także

A Tranquilina opowiada

Ostatnia aktualizacja: 20.03.2020 16:27
W roku 1988, w Teatrze Cervantesa, los przypomniał starą, regularnie zapominaną prawdę. Tę, że w opowieściach potężnych, w bajkach doskonale samoistnych, spójnych, na amen zamkniętych - nie powinien gmerać nawet ich twórca. Jedyne, co wolno, jedyne, co można, to zostawić je w spokoju.
rozwiń zwiń