Teatr

Ostatnia aktualizacja: 08.11.2019 20:05
„Popioły” Libery są zimne, niczym ta w pięciu taktach kra słowna w finale zimowego spotkania Hollowaya z Boltonem: „Ogień wygasł do końca, przenikliwy ziąb, biały świat, wielkie nieszczęście, zupełna cisza”. Biedna pamięć Henry’ego - nie pociesza.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/Zsolt Czillinger

Tak – Shower – Shower – choć, czy aby nie Coocer? – czy nie raczej Coocer? Willie, a Coocer coś ci mówi? Willie, a Coocer coś ci przypomina? Nazwisko: Coocer?

Samuel Beckett „Szczęśliwe dni”

 

     Stary Henry - nie do zobaczenia, a tylko do usłyszenia bohater „Popiołów” - nie potrzebuje rzeczywistego konia, aby naprawdę usłyszeć tętent końskich kopyt. Nie jest pierwszym, któremu wystarczał sam język. Samuel Beckett stworzył słuchowisko „Popioły” w roku 1959, a tysiące lat wcześniej chłopczyk - jak nazwał go Vladimir Nabokov: „dzieciak jaskiniowców” - pewnego dnia o zmierzchu poprzestał na jednym jedynym słowie.

     Od dawna doskwierała chłopczykowi ścisła, banalna przystawalność języka do świata, ten słów z rzeczami związek zgody nużąco idealnej. „Drzewo”, to zawsze było tylko drzewo i zawsze jedynie wtedy, gdy drzewo tkwiło na widoku, bo po cóż mówić „drzewo” bez drzewa w pobliżu słowa „drzewo”? I tak z realnością całą i całym słownikiem. „Ognisko” dźwięczało zawsze przy ognisku, „jeleń” – obok jelenia, „strumień” – nad strumieniem. Tak, od dawna gnębił chłopczyka ten zwierciadlany układ, ta jałowość bezpieczna. Lecz od zawrotnej chwili, kiedy trzymając patyk w dłoni zamknął oczy i wypowiedziane przez siebie słowo „patyk” usłyszał w ciemnościach wnętrza swojej głowy, po czym nagle zobaczył tam majaczący patyk zupełnie inny, nieważki, ulepiony z mgły i szarego cienia – chciał ten cud zjawienia się zjawy powtórzyć w głowach innych. Zmierzchało. Wyskoczył z wysokich traw, gdzie długo zbierał się na odwagę, i pędem ruszył w stronę rodzinnej jaskini, wciąż od nowa wrzeszcząc jedno słowo: „wilk!”. Tyle wystarczyło. Ojciec i matka zamarli, a w wyobraźniach ich pęczniały potworności, krzesane słowem „wilk!”. Żółte zęby czarnej niby smoła bestii zaciskały się na ludzkich szyjach, z rozprutych kłem brzuchów wypadały wnętrzności, krew rozszarpanych parowała ze smolistej paszczy. Co na to chłopczyk? Śmiał się. Wilk masakrował ludzi w ciemnych wnętrzach głów ojca i matki, a chłopczyk rechotał, gdyż naprawdę - nie było żadnego wilka, było tylko jedno jedyne słowo chłopczyka. Jak zawsze bezlitosny dla nachalnie prawdomównego realizmu Nabokov rzekł: „Jego podobni do pawianów rodzice, wielcy fanatycy prawdy, oczywiście, spuścili mu lanie, ale narodziła się poezja – tajemnicze słowo zrodziło się z tajemnicy wysokich traw”. Poezja? Jedynie ona? Mam marmurową pewność, że ktoś kiedyś opowiedział tę samą historyjkę, lecz w finale oznajmił: „I tak narodził się teatr!”.

     Tysiące lat temu dzieciak jaskiniowców, pierwszy w historii wielki reżyser teatralny, krzyczy: „wilk!” – i tyle wystarcza, by w głowach ludzi uderzonych kłamliwym słowem zaczęły się rozgrywać fikcje, w których prawdę ludzie nie potrafią przez chwilę nie wierzyć, więc wierzą święcie. Ze słowami starego Henry’ego jest trochę inaczej. Przy Henrym bowiem – żywego ducha. Jest sam. Jest tylko wnętrze jego głowy. Słowa, które mówi, krzyczy, szepce – mówi, krzyczy, szepce jedynie w głąb swojej wyobraźni. Żeby pamiętać, jeszcze pamiętać, żeby przypomnieć sobie, żeby się jakoś, choćby kulawo, przypomniało raz jeszcze, co było, żeby się ułomnie powtórzyło, co się nie powtórzy, nie życie całe, nie, na całość stary Henry nie ma już czasu. Ale niechby zamajaczył choć strzępek życia, jeden mętny obrazek, niechby zabrzęczało parę dźwięków od dawna głuchych, mętne cienie kilku niegdysiejszych gestów niechby się przesunęły przez ciemności wnętrza jego głowy. Gdy więc kilka dni temu w radiowej Dwójce, w wyreżyserowanych przez Antoniego Liberę „Popiołach”, grający starego Henry’ego, a raczej mówiący go Andrzej Mastalerz kilka razy powtarza słowo „tętent” – tylko stary Henry słyszy w swojej głowie, jak nakazuje Beckett, „odgłos konia idącego stępa po bruku”. A później widzi, słyszy w ciemnościach inne łupiny czasu przeszłego, dokonanego, powołane do widmowego istnienia przez inne słowa.

Majaczy ojciec, który cały jest milczeniem, żona Ada (Katarzyna Dąbrowska) lepi martwe zdania głosem sypkim jak popiół, łka dyskretnie córka nad klawiaturą fortepianu lub na grzbiecie konia, a Holloway i Bolton – figury, które Henry wyśnił kiedyś i wciąż do nich wraca, by umknąć samotności i pojąć samego siebie – znów się spotykają w słowach Henry’ego i znów nic o sobie nie wiedzą nawzajem... A gdy w finale Henry powie: „zupełna cisza” – po słowach tych rzeczywiście nie wybrzmi już żadna litera. Pamięć skończona. Pamięć martwa aż do następnego razu, kiedy Henry znów zacznie wspominać, mówiąc: „tętent”, albo jakieś inne słowo. „Zupełna cisza”. Słychać tylko szum morza, który słychać od początku i który wraz z brzmieniem butów Henry’ego, chrzęszczących na kamienistej plaży, jest jedynym dźwiękiem, co nie przybywa z głowy Henry’ego. Dwa te brzmienia są na zewnątrz. Tak jak na zewnątrz tkwi człowiek, z uchem przy radiu przez czterdzieści parę minut podsłuchujący biedne brzęczenie cudzej pamięci.

     A sensy? Idee? Nauki? Gdyby Libera zaczął je wykładać – nie sądzę, by skończył przed upływem tygodnia. Poza tym, niech każdy podsłuchujący „Popioły” - jak tysiące lat temu rodzice chłopczyka na dźwięk słowa „wilk!” - robi w swojej głowie, co może, niechaj maluje sobie to, na co wyobraźnia „Popiołami” tknięta mu pozwoli. Co innego zdaje się teraz istotne. Czystość. Czystość dotkliwa i kojąca przez kontekst rumowiska, które na scenach nadwiślańskich od lat staje się coraz intensywniej babilońskie.

     Libera „Popioły” reżyserował tak, jak od zawsze czyta Becketta. Z gigantycznym instrumentarium wybornego geometry pod ręką; geometry, któremu się donikąd nie spieszy. Bądź tak, jak by replikę „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki tworzył, tyle że nie machając pędzlem, lecz - z lupką zegarmistrza w oczodole, zgięty nad gigantyczną płachtą papieru milimetrowego - nieludzko precyzyjnie i niespiesznie stawiając kolorowe kropki igłą maczaną w olejnych farbach. Dlatego z wielu dostępnych głosów, wybrał głos Mastalerza - bryłę przejrzystego, giętkiego szkła bez rys. Nie było tedy szans na pensjonarskość tonów, łzawe uniesienia, miękkie nakłanianie podsłuchujących do współczucia. Żadnych brzmieniowych nauszników. „Popioły” Libery są zimne, niczym ta w pięciu taktach kra słowna w finale zimowego spotkania Hollowaya z Boltonem: „Ogień wygasł do końca, przenikliwy ziąb, biały świat, wielkie nieszczęście, zupełna cisza”. Biedna pamięć Henry’ego - nie pociesza.

Paweł Głowacki