I to cieszy Pavarottiego

Ostatnia aktualizacja: 09.08.2019 15:39
Niech się nuty z tym, co nimi nie jest, zmieszają tak, że nieczyste wysokie C nie będzie błędem sztuki, tylko jej koniecznością. 
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: pixabay/domena publiczna

Don Araujo nagłym ruchem chwyta ostatni już kieliszek, podnosi go, zwracając się do milczącego zgromadzenia: Za Fitzcarralda, zdobywcę rzeczy niepotrzebnych!

Werner Herzog "Fitzcarraldo"


Prawie sto lat wcześniej ktoś inny, a może tylko pozornie inny, też wpływał indiańską łodzią peke-peke do portu w Manaus nad Amazonką, w środku dżungli, która jest jak przewrócona na bok zielona przepaść. Sedno jego wyprawy – w istocie też takie, jakie sto lat później będzie sedno podróży tego drugiego. Enrico Caruso, bóg operowej sztuczności. Pierwszy nazywał się Brian Sweeney Fitzgerald, Indianie piali: Fitzcarraldo, a ukochana Molly wzdychała: Fitz. Mówmy w czasie teraźniejszym. Fitz jest szaleńcem. Opętał go demon pysznej złudy włoskich oper, ich papuzio sztucznej prawdy, demon patosu, blasku i majestatycznych gestów, bezlitosny demon wysokiego C. Na jednego ze swych psów woła: Verdi; aby słyszeć siebie – ukochaną papugę uczy skrzeczeć zdanie: „Jestem orłem!”; zdumionej świni obiecuje solennie, że w wybudowanej przez siebie operze będzie miała własną lożę i fotel pokryty aksamitem. Jest szalony, czyli wolny. Bez ustanku słuchając na patefonie trzeszczących arii Carusa – stracił wszystko, gdy próbował zbudować linię kolejową przez Andy, a potem drugi raz wszystko, kiedy klecił w dżungli fabrykę lodu. Lecz ileż to może znaczyć, skoro w Tetro Amazonas w Manaus Caruso ma w „Balu maskowym” Giuseppe Verdiego śpiewać partię Ryszarda! To nic nie znaczy, jak i nic nie znaczy przestrzeń. Z peruwiańskiego Iquitos, gdzie wegetuje, z tej dziury, położonej tysiąc pięćset kilometrów na zachód od Manaus, wyrusza Fitz łupiną peke-peke w dół Amazonki. Płynie dni dziesięć, kiedy wysiada silnik – wiosłuje, zdzierając skórę z dłoni. Ale opłaca się. Bo oto jest na widowni Teatro Amazonas i słyszy Carusa, który śpiewa, wskazując palcem wprost na niego... Tak zaczyna się nowela i film Herzoga „Fitzcarraldo”. Co dalej? Fitz już wie, że musi ucieleśnić sen. Zbudować w Iquitos operę bombastyczną jak ta w Manaus. W środku przepastnej dżungli, która jest przecież światem gigantycznego oszukaństwa natury – poczynając od motyla, maskującego się cudnymi kolorami, aby ujść z życiem, a kończąc na kameleonie, przybierającymi maski wielu barw, by zabić – musi stworzyć gmach gigantycznego oszukaństwa ludzi.

Zostawmy detale fabuły, zostawmy wielkie filmowe cudeńka, nie wchodźmy w opowieść całą. Niech wystarczy, że Fitz kolejny raz przegrywa. Nie będzie opery w Iquitos. Tak. Ale stanie się ciałem wielki operowy powrót Fitza do Iquitos. Oto jego śmiertelnie zmęczony biały parowiec „Molly-Aida” wpływa Amazonką do miasta. Na pokładzie – artyści, orkiestra i śpiewacy, i dekoracje. „Zrobili las z masy papierowej – pisze Herzog – ich teatralne kulisy i teatralny las ciągną przez prawdziwą puszczę. Co za wspaniały widok!” Śpiewają majestatyczne frazy „Walkirii” Ryszarda Wagnera. Fitz stoi z boku, samotny, wolny jak zawsze, wreszcie spokojny. Opiera się o pokryty karmazynowym aksamitem fotel, który obiecał świni, i pali największe cygaro świata. „Wydmuchuje chmurę dymu”, powiada Herzog. I dalej: „Wjeżdża triumfalnie do Iquitos, król wjeżdża triumfalnie i przywozi ze sobą Wielką Operę”. A na samym końcu zapisuje istotę całej opowieści: „I to cieszy Fitzcarralda”.

Ron Howard, reżyser filmu „Pavarotti”, zapytany dlaczego tym razem wybrał poetykę dokumentu, a nie fabularnej iluzji, był w swej odpowiedzi, uwiecznionej na początku, bezlitosny, bezlitośnie retoryczny. Niby kto miałby zagrać Luciano Pavarottiego? Kto zdołałby uporać się z jego nieludzką charyzmą, wiecznie uśmiechniętą, charyzmą sceniczną i cywilną, oficjalną i prywatną, charyzmą nieustającą, charyzmą-górą? Kto potrafiłby wiarygodnie przeistoczyć się na dwie godziny filmu w człowieka, który sam jeden był operą, arcymistrzem serwowania prawdy na tacy wysublimowanej sztuczności, tylko z Enrico Caruso porównywalnym królem wysokiego C? Jedynie on sam. Więc jest u Howarda na ekranie on sam – Pavarotti, przez dwie godziny za samego siebie przebrany tak, jak by oto był człekokształtną iluzją z patetycznie sztucznego świata Verdiego, Pucciniego bądź Mozarta. Jak odróżnić realność od fikcji? W filmie Herzoga wiele razy dżungla i trzeszczący Caruso się przenikają. Ona milknie, kiedy on zaczyna śpiewać w patefonie Fitzcarralda, a kiedy żółtawa tuba cichnie – zielona przepaść wraca do mruczenia. Sam Pavarotti jest tedy sobą, a także narratorem, jednym z narratorów. Sam snuje opowieść o sobie. Bieda i bogactwo, anonimowość i sława kosmiczna, dzieciństwo i dojrzałość, żony i dzieci, zdrada i wierność, sprawianie bólu i bólu przyjmowanie, dni łagodne i ołowiane, słowem wszystko, zwyczajnie wszystko. Jak kto woli – jedno życie nie byle jakie, zgrabnie, migotliwie przez Howarda sportretowane tysiącem dokumentów. Ale i coś jeszcze jest w tym filmie. Wściekłość Bono, lidera rockowego zespołu „U2”.

Oto po latach występów estradowych – Pavarotti wraca do teatru. Znów Nowy Jork i Metropolitan Opera, znów kostiumy, szminki, dekoracje, reflektory i wiele fikcyjnych figur obok, znów opowieść cała, znów wielogodzinne lepienie bombastycznej sztuczności, aby choć musnąć prawdę. A po ostatniej kurtynie – słowa widzów w foyer. Kwaśne miny, kręcenie nosami... Coś nie tak było, panie dziennikarzu, piękno nie takie, co kiedyś, jakaś ociężałość dziś, senność, brak polotu, no i to fatalne, potwornie nieczyste wysokie C... Stracił formę mistrz? Wypalił się? Zmęczony jest mistrz? Nie ma już sił? No nie ma, przykre to, panie dziennikarzu, ale prawdziwe... Tak i podobnie tokujących Bono zwie idiotami, którzy ze sztuki śpiewania, z opery, ze sztuki w ogóle - nic nie pojmują. Pyta przytomnie – właściwie co można uczynić z kilkusetletnią arią, już dziesiątki, a może i tysiące razy wykonaną nieomylnie przez najpotężniejszych wirtuozów swych epok? Co sensownego można do niej dodać? Odpowiedź Bono jest oczywistością. Można dodać jedynie to, co nie jest śpiewem samym, artyzmem, wirtuozerią uszu doskonałych, przepony i gardła. Siebie spoza opery – brzydki ból, trochę trywialnej radości, parciany lęk. Niech się nuty z tym, co nimi nie jest, zmieszają tak, że nieczyste wysokie C nie będzie błędem sztuki, tylko jej koniecznością. Niech się sztuczność z rzeczywistością zmiesza na amen, nawet jeśli by się miało po zmieszaniu trzeszczeć niczym Caruso w patefonie Fitzcarralda, albo jak dżungla mruczeć płasko, gdy patefon milkł.

Prawie sto lat po chwili, kiedy w opowieści Herzoga Fitzcarraldo przybija nocą do brzegu w Manaus, by w bombastycznym Teatro Amazonas pierwszy raz w życiu zobaczyć i słuchać Carusa – Luciano Pavarotti naprawdę pokonuje łupiną peke-peke podobną drogę, tyle że sunie ze wschodu. Tym obrazem Howard otwiera swój film. Oto jest rok 1995. Bez wytchnienia śmiejąc się do zielonych, mruczących murów po obu brzegach brunatnej Amazonki - płynie Pavarotti, by stanąć na scenie, gdzie wiele, wiele lat temu Caruso stał rzeczywiście i śpiewał na uroczystym otwarciu Teatro Amazonas. Stał podobnie jak w roku 1995 tkwi tam Pavarotti, przebrany za siebie. Kolebie się lekko i w od lat nieczynnym, zupełnie martwym gmachu opery czyni rzecz światu zupełnie niepotrzebną. Wciąż na uśmiechu - a capella nuci coś pięknego. Być może to, co prawie sto lat temu śpiewał Caruso, celując palcem w Fitzcarralda, najszczęśliwszego człowieka na Ziemi.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki