Kubek pełen mżawki

Ostatnia aktualizacja: 09.02.2019 17:32
Niech wystarczy, że się człowiekowi nad przepaścią Eco kręci w głowie, jak rzadko kiedy, ale i nie ma w okolicy takich pieniędzy, za które człowiek, o ile normalny, odszedłby znad przepaści Eco, zanim przepaść Eco umilknie.
Kadr z filmu Imię róży
Kadr z filmu "Imię róży"Foto: mat. promocyjne

Kap, kap, płyną łzy.
W łez kałużach ja i ty.
Wypłakane oczy i przekwitłe bzy.

Andrzej Sikorowski „Bardzo smutna piosenka retro”

Czy da się skroplić „Mojżesza” Michała Anioła? Taki problem techniczny, lecz i twórczy przecież, dopadł mnie w środku „Imienia róży”, seansu, który na motywach gigantycznej powieści Umberta Eco Radosław Rychcik w krakowskim Teatrze Słowackiego wyreżyserował. Nie pierwszy raz dopadł mnie problem ten, i nie tylko w Teatrze Słowackiego. Wraca on bez wytchnienia. Czterdzieści, nawet tylko trzydzieści lat temu, wspomniana techniczna zagwozdka byłaby wzięta, bo ja wiem za co?, może za cudem odnaleziony w starych papierach pomysł Stanisława Lema na tycią nowelę fantastyczną. A dziś? Dziś nie dość, że zagwozdka owa - jako przenośnia, rzecz jasna - jest sednem reżyserskiego myślenia, to jeszcze brzmi inaczej. Otóż, od lat nie chodzi już o to, czy da się, lecz – jak to zrobić? Jak skroplić „Mojżesza” Michała Anioła? Jak zmniejszyć wagę giganta i zaserwować go nowoczesnej publiczności w zupełnie innym, bardziej poręcznym, łatwiejszym w użyciu stanie skupienia, dzięki czemu będzie ogólnie miło i nie nerwowo?

Kurtyna w górę. Oto trwa średniowiecze. Dwóch mnichów, młody i stary, przybywa do słynnego klasztoru, a tu klops. Śmierć. Trup jednego z mnichów znaleziony pod murami. Przeor prosi starego o rozwikłanie zagadki. Stary rozpoczyna śledztwo. Pojawiają się kolejne trupy, u każdego – siny palec u ręki i taki język. I każdy z zabitych miał kontakt z biblioteką. Tam wiedzie śledczego psi jego węch. Słusznie. W bibliotece tkwi centrum zbrodni. Ślepy bibliotekarz zabija każdego, kto sięgnie po zakazany tom – drugą księgę „Poetyki” Arystotelesa, oficjalnie zaginioną księgę „O komedii”, uwznioślającą śmiech. Morduje trucizną, którą wysmarował stronice zakazane. Wścibscy mnisi padają, bo wprowadzają do ust śmierć, przewracając kartki palcem oblizanym. A w finale wszystko trawi pożar, wzniecony przez ślepca. Kurtyna w dół.

Owszem, nie mogę protestować, powyżej skapnęło mi z pióra zaledwie kilka zdań, portretujących fabułę oraz rytm seansu Rychcika - a już jest nudnawo. Cóż zatem rzec mam o seansie samym, który trwa trzy godziny? Czy poboczne sekwencje i obrazki - choćby miłość młodego przybysza do ostro niechlujnej kuchty, zbliżenia aktorskich twarzy na ekranie wiszącym nad sceną, albo wyświetlane na gigantycznych kotarach slajdy z widokami smakowitych iluminacji średniowiecznych ksiąg – dodają zarażającemu sennością motywowi głównemu choć naparstek ikry?

Odpowiem nie wprost. Nie mogło być inaczej. Siedem tomów Prousta, opowiadania Schulza, powieści Tomasza Manna i Marqueza, „Ulisses”, „Boska Komedia”, jeszcze kilka, może kilkanaście kolosalnych planet, językowych planet. Gdy się którąś z nich wybija z jej i tylko jej przeznaczonej orbity intonacyjnej, gdy się którejś z nich zmienia stan skupienia, czyli po prostu zmienia jej istnienie, na teatralne choćby – zawsze wtedy, prawie zawsze, jakaś dziecinada powstaje, jakieś płytkie igrce w piaskownicy dziać się zaczynają i puchnie na widowni przekonanie, że za chwilę jakiś chłoptaś w krótkich gatkach przejedzie przez scenę na hulajnodze, ukazując nam w szerokim uśmiechu przerzedzone mleczaki. O! Już jedzie!... Nie inaczej jest z „Imieniem róży”.

Nie czas, nie miejsce, a i potrzeby też brak, by detalicznie referować cudowną, głęboką na ponad 600 stron przepaść narracyjną, przez Eco stworzoną z intonacji średniowiecznej, intonacji XVII-wiecznej, XIX-wiecznej oraz własnej intonacji Eco. Niech wystarczy, że się człowiekowi nad przepaścią Eco kręci w głowie, jak rzadko kiedy, ale i nie ma w okolicy takich pieniędzy, za które człowiek, o ile normalny, odszedłby znad przepaści Eco, zanim przepaść Eco umilknie. I niech wystarczy, że sprawa zbrodni – kto, jak i dlaczego zabijał – jest w „Imieniu róży” Eco sprawą nie pierwszorzędną. Jest ledwie kręgosłupem fabularnym, wokół którego wije się istota – labirynt nieogarnionych zdań, prowadzący przez odwieczne tematy świata: Bóg, wiara, ciało, miłość, ciemność, śmiech, śmierć, pycha. A co z „Imieniem róży” Rychcika?

Rzekłbym, że jest to „Imię tektury”. Nie jedynie plastykę mam na myśli, ale też monotonne, deklamatorskie aktorstwo, i także gatunek dźwięków, sunących z głośników. Mówię o wrażeniu, jakie sprawia całość, wszystkie składające się na seans ingrediencje. Wrażenie to ma coś z wrażenia, które pozostawia po sobie film „Historia żółtej ciżemki”, film „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, albo słynni „Krzyżacy”. Każde z tych dzieł kinematograficznych - paradoksalnie dziś zwłaszcza, po cyfrowym udoskonaleniu - pachnie tanią sztucznością, tekturą właśnie, brystolem, dziecięcą wycinanką, odpustem. Gdyby Rychcik znał list Fiodora Dostojewskiego do Warwary Oboleńskiej, w którym autor „Idioty” sugeruje, iż jedyną szansą przeniesienia jego wielkich powieści na scenę jest ich nie przenoszenie w całości, jeno wyłuskanie z nich tylko jednej jedynej sceny i stworzenie z niej osobnej, detalicznej całości – gdyby Rychcik znał ten list i zaufał Dostojewskiemu tak, jak kiedyś Andrzej Wajda zaufał w swojej „Nastazji Filipownej”, być może jego „Imię róży” cechowałaby woń inna? A gdyby – jak bracia Quay w „Ulicy Krokodyli” według Schulza, lub jak Henryk Tomaszewski w pantomimicznym „Hamlecie” – w ogóle odrzucił słowa i przemienił średniowieczną planetę Eco w planetę ciszy, zaludnionej drgnieniami rąk, nóg i twarzy? Czy rytm „Imienia róży” w Teatrze Słowackiego byłby wtedy słabiej nużący, usypiający nie aż tak bezlitośnie i metodycznie? Może. Mam za to pewność, że jest: Kap, kap, kap... kap, kap... kap... Jest, jak będzie w Rzymie, kiedy podejmiesz decyzję skroplenia „Mojżesza”.

Ta marmurowa doskonałość Michała Anioła stoi w rzymskiej bazylice św. Piotra w Okowach. Jedziesz więc do wiecznego miasta i czekasz na deszcz. Nie musi być wielki, nie. Mały nawet lepszy. Mżawka najlepsza. Jest? Jest! Ruszasz wtedy z tragarzami do św. Piotra w Okowach. Przybywacie, ostrożnie wynosicie „Mojżesza” i ustawiacie na środku placu przed bazyliką. Patrzysz w niebo. Nie przestanie prędko? Nie. To świetnie. Do wielkiego palca prawej stopy marmurowego kolosa, siedzącego z kamienną tablicą pod pachą, przywiązujesz mały lejek, pod którym ustawiasz plastikowy kubek. I to już wszystko. Pozostaje ci tylko czekać spokojnie. Mżawka i czas cudnie współgrają – gdzieś po trzech minutach z lejka zaczynają monotonnie spadać krople deszczówki. Zaś góra po kwadransie - kubek jest pełny. Niepoliczalna w nim armia dzielnych cząstek H2O wiruje, cząstek, z których każda nosi na sobie nieusuwalne ślady wielkości, po której przed chwilą spłynęła. I dokładnie to – zdanie o wodzie pamiętającej marmur - możesz widzom śmiało napisać w teatralnym programie. Jeśli tylko przyjdzie ci ochota kubek pełen mżawki na scenie wystawić pod tytułem „Mojżesz” oraz z dopiskiem „Seans według rzeźby Michała Anioła”.