Żółte drogi

Ostatnia aktualizacja: 12.05.2016 16:20
Trzyma w dłoni otwarty tom Novalisa, ma palec położony na zdaniu, które zawsze wprawiało go w zachwyt. Słucha szmeru żeliwnych płyt, wolno sunących ku sobie. Czyta słowa pod palcem. „Każdy miłowany przedmiot jest środkiem Rajskiego Ogrodu”. Już? Już.
Żółte drogi
Foto: Wilerson S Andrade/flickr/CC BY-SA 2.0

Aby się powoli goić

Bohumil Hrabal


W każdej – jedno duże, Boże broń więcej. Tylko pojedynczy pilzner, bo trzeba nieuchronnie iść dalej, do następnej, gdzie znów tylko jeden kufel z płynnym, przezroczystym kanarkiem w białej czapce, gdyż należy się zebrać i zawitać w kolejnej. A w niej – jak w każdej. Tylko jedno duże, by dojść do następnego jednego dużego.  Po czym dalej - do wielu, może do wszystkich kolejnych pojedynczych, albowiem wiele jest przy drodze stacji, a każda godna jednego dużego, pitego z przymkniętymi w zachwycie oczami, w rytmie na dwa niespieszne podejścia, każde złożone z siedmiu, może dziewięciu studziennych przełknięć. I tak do końca żółtej trasy, co chyba nigdy się nie udało, bo trasa zbyt długa, nawet jak na niego. Lecz próbował. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku, na wielu różnych trasach. We wczesnej młodości w gospodach Nymburka, później na ścieżce łączącej gospody kruszejącej dzielnicy Libeń na rogatkach wielkiej Pragi, wreszcie na piwnych trasach samej Pragi i Kerska pod Pragą. Tak od początku. Tak do końca. I tak – poza koniec. Po śmierci Bohumila Hrabala druhowie, z którymi bywał na żółtych drogach, zabrali urnę z jego jeszcze gorącymi prochami wprost do legendarnego „Złotego Tygrysa” na ulicy Husa 228/17, dokąd tak długo, jak długo laska jako tako pomagała słabnącym nogom – Hrabal przychodził w każdy wtorek tuż po piętnastej, by obracając wolno w palcach tekturową podstawkę z podobizną dwóch czarnych tygrysów na żółtym tle, słuchając buczenia ludzi, snujących cudowne zmyślenia, i wsłuchując się we wnętrze własnej głowy – goić się dźwięk po dźwięku, łyk po łyku. W istocie o to szło od zawsze. Aby się powoli goić, wciąż od nowa, „Pod Złotym Tygrysem”, w kolejnej gospodzie, w tysiącu podobnych. Istnieje jeszcze „Złoty Tygrys”? A inne gospody, co składają się na tę piękną żółtą litanię?

„Pod Złotym Tygrysem”, „U Hynków”, „Pod Hakiem”, „Na Furmańcu”, „U Sojków”, „Dwór Pilzneński”, „Gajówka”, „U Źródła”, „Pod Szumawą”, „U Horkich”, „U Kloučków”, „U Vaništów”, „U Lišków”, „U Ferklów”, „Pod Starym Mamrem”, „U Libuszy”, „U Jeřábków”, „Na Rożku”, „U Karola IV”, „Nad Rokitką”, „Bar Świat”, „U Jarolimków”, „Na Zagubionej Warcie”, „U Króla Jerzego”, „U Doudów”, „Na Starej Cegielni”, „Pod Słowiańską Lipą”, „U Pinkasów”... Te stacje, te i pawi ogon innych – są jeszcze? Choćby gospoda „Pod Kotwicą”, do której Hrabal, gdy pracował jako pakowacz makulatury, przez cztery lata dzień w dzień wielokrotnie kroczył z wielkim dzbanem po piwo, z wielkim dzbanem i z lekko jąkającym się Jindřichem Peukertem, byłym ciężarowcem, skoczkiem o tyczce i rugbystą, który skończył jako wyborny gawędziarz i pijak wybitny, zatrudniony z litości w tej samej, co Hrabal, składnicy makulatury na ulicy Spalonej 79/10? Grubo później, w „Zbyt głośnej samotności”, jednej ze swych najdoskonalszych, najciemniejszych ballad, z siebie i Peukerta ulepi Hrabal figurę Haňti, odbicie swoje, samotnego pakowacza starych ksiąg, któremu przyszło trwać na krawędzi czasów, starego i świeżego – zamierającej epoki czułości dla drukowanych słów i świata jak walec obojętnego wobec słów, świata słów skazanych na przemiał kolosalny, przemiał w monstrualnych kadziach, obsługiwanych przez postacie, którym jest do spodu obojętne, czy mielą księgi, buty, opony, czy też pustkę. Mogą być i kalesony. Jeden pies...

Istnieją więc jeszcze te stare gospody? Trwają? W istocie - złe pytanie. Jedne tak, inne nie – to zwyczajne dzieje. Rzecz nie w tym, czy istnieją. Rzecz w tym, iż powoli przestają istnieć, lecz nie dlatego, że są likwidowane. Pustoszeją. Tydzień, dwa tygodnie temu – lodowaty tytuł w prasie: „Koniec świata Hrabala i Haška – czeska gospoda umiera”. Tak. Czesi przestają chodzić do gospody na piwo, na ten, jak mawiał Hrabal, złoty „mok”, porzucają rytuał odwieczny i (znów Hrabal) wręcz sakralny. Kupują w supermarkecie trywialne sześciopaki i „męczą” je puszka po puszce w domach, w fotelu przed telewizorem, przez tydzień cały, albo i dwa. Biedni.

Jak wiele stron zaczerniono, próbując zgłębić stareńką tajemnicę miłosnego związku niepowtarzalnego piwa czeskiego z nie do podrobienia literaturą czeską? O sednie przepastnej różnicy, dzielącej naszą niegdysiejszą prozę od prozy czeskiej, klasyk mawiał, że my do knajpy żeśmy tajnie chodzili, by tam szeptem i z duszą na ramieniu układać brawurowe scenariusze ojczyzny ratowania, Czesi zaś - by się piwa napić, nie zważając na przemijające godziny, i aby pełnym głosem o życiu pogadać. Szkoda to teraz rozwijać. Szkoda też wracać do oczywistości, że w niegdysiejszych czeskich rytuałach piwnych, w tych bez mała teatralnych seansach, trwających godziny lub życie całe, nie szło o to – w każdym razie nie tylko – by kaca zdławić i z ulgą móc zacząć na nowo, lecz by, że przywołam nieprzetłumaczalny neologizm - „pabić”. Czyli z grubsza – bajdurzyć. Nawijać słowa na słowa, śnić głośno na jawie, wprawiać język w fantastyczne falowanie między prawdą a zmyśleniem, codziennym bólem i ulgą zdania czułego „jak dotyk włosów kobiety”, lękiem a uspokojeniem. Szło o to, by „pabić”, ale też wsłuchiwać się w cudze „pabienie” - i tak powoli się goić. Dla wszystkich brzmień świata, więc i dla rytuału „pabienia”, Hrabal miał ucho Wolfganga Amadeusza Mozarta. Rzecz jasna, nie na tym polega cały sekret jego opowieści, lecz niechybnie tutaj właśnie tkwi ich początek. W gargantuicznym „pabieniu” ukochanego stryjka Pepina, którego dłoń często trzymał we własnej, kiedy szli żółtą drogą, i było wtedy tak, jakby prowadził za rękę opowieść. W „pabieniu” Pepina, w „pabieniu” eks-rugbysty Peukerta, w „pabieniu” stu tysięcy innych „pabitieli” w Nymburku, Kersku, Pradze i gdzie tam jeszcze.

Co rzec dziś? Że Czesi z wolna przestają być Czechami i stają się mętni niczym reszta Europy? A może pytać? Z opowieści Hrabala, który tuż po śmierci swojej był „Pod Złotym Tygrysem” na piwie, a trochę wcześniej pochował najbliższych w starej dębowej beczce po genialnym pilznerze, z jego opowieści, choćby ze „Zbyt głośnej samotności” - cóż pojmie Prażanin-domator, który posiada podniebienie wyrobione na ogólnoeuropejskiej ciepłej cieczy barwy moczu i smaku aluminium, i dla którego tygrys to ładny pręgowany kotek w telewizji? Lepiej nie mówić. I nie pytać. Jest smutno jakoś, smutno i głupawo. Nie żółto. Tyle niech wystarczy.

W finale ciemnej ballady o końcu świata czułego dla słów, kiedy już zobaczył gigantyczny nowoczesny „młyn”, gdzie nieludzko monstrualne konstrukcje w proch zmieniają tysiące ton czegokolwiek, gdy już się napatrzył na obsługujące je postacie w identycznych uniformach i o bliźniaczo nic nie mówiących twarzach – Haňtia wraca do swojej nory w piwnicy. Już nie znajduje powodu, by wyjść na powierzchnię. Ma pewność, że zostanie. Na dnie koryta swojej wiekowej, na ludzką miarę zrobionej machiny do prasowania papieru i ksiąg – zwija się w kłębek i uruchamia zielony guzik. Wie, że potrwa to chwilę. Jest spokojny. Czeka. Trzyma w dłoni otwarty tom Novalisa, ma palec położony na zdaniu, które zawsze wprawiało go w zachwyt. Słucha szmeru żeliwnych płyt, wolno sunących ku sobie. Czyta słowa pod palcem. „Każdy miłowany przedmiot jest środkiem Rajskiego Ogrodu”. Już? Już.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Czarny kwadrat

Ostatnia aktualizacja: 14.04.2016 16:10
Iluzja i realność, bądź na odwrót. Prawda i zmyślenie, rzeczywistość i bajka, zmyślenie i rzeczywistość, prawda i bajka, i tak dalej. Stary taniec – stara niepewność.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Cierpliwość pozytywki

Ostatnia aktualizacja: 20.04.2016 15:52
Upadają więc. Każda z figur Warsickiej upadnie obok – bliżej, lub dalej, to obojętne – wielkiego stołu, zastawionego szklanymi naczyniami o kojąco łagodnych kształtach, naczyniami, które nie są ani z tamtego Paryża, ani z tego Krakowa. A z tyłu, za upadkami, będzie, jak było od zawsze.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Bar mleczny "Kurzy móżdżek"

Ostatnia aktualizacja: 28.04.2016 17:41
Widzę ją! Lewa jej dłoń na kierownicy, a w prawej, na wysokości ramienia – taca z trupimi pasztetami. Okrąża scenę trzykrotnie, ciepło się uśmiechając, a widownia coraz głośniej skanduje: „Prosimy o przepis!”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Majowe wizyty

Ostatnia aktualizacja: 05.05.2016 16:14
Zobaczył bosą Bausch w białej sukience, z rękami jak figura pogodzenia się, śniącą anatomię nieuchronnej samotności, zobaczył ją, usłyszał muzykę łagodnej melancholii, muzykę zmierzchu – i wiedział już.
rozwiń zwiń