Liga Europy: Napoli - Legia. Słaba w lidze Legia ograła już lidera Serie A. „Beret” stał w bramce, nastolatek strzelał

2021-10-21, 10:08

Liga Europy: Napoli - Legia. Słaba w lidze Legia ograła już lidera Serie A. „Beret” stał w bramce, nastolatek strzelał
Marek Jóźwiak. Foto: PAP-PAWEŁ KOPCZYŃSKI

Konfrontacja lidera włoskiej Serie A z drużyną broniącą się przed spadkiem z polskiej ligi powinna mieć z góry wiadomy rezultat. A jednak 30 lat temu awans do półfinału europejskiego pucharu przyszedł Legii dużo łatwiej niż utrzymanie na krajowym podwórku.

Jak lider z liderem

W miniony weekend Legia Warszawa doznała szóstej porażki w dziewiątym ligowym spotkaniu bieżącego sezonu. Mistrz Polski ma wprawdzie do rozegrania dwa zaległe mecze, ale nie zmienia to faktu, że tuż przed spotkaniem Ligi Europy z SSC Napoli zajmuje piętnaste, ostatnie nad strefą spadkową, miejsce w polskiej Ekstraklasie.

Powiązany Artykuł

legia lech 1200.jpg
Michniewicz w Neapolu zagra o posadę? Janisz: gdy przegra, szkoleniowca nic nie uratuje

Napoli z kolei rozpoczęło sezon od ośmiu wygranych i samodzielnie lideruje w Serie A. Zważywszy na różnicę kilku poziomów dzielącą obie ligi – włoska zajmuje w rankingu UEFA miejsce trzecie, Polska jest zaś o 25 pozycji niżej – trudno, przynajmniej w teorii, wyobrazić sobie inny scenariusz niż pewna wygrana potentata z Italii nad okupującą dolne rejony tabeli drużyną znad Wisły.

A jednak – po dwóch seriach gier w Lidze Europy to Legia dzięki pokonaniu Spartaka i Leicester ma 6 punktów i prowadzi w tabeli grupy C. W tym roku minęło zaś 30 lat odkąd „Wojskowi” sensacyjnie rozprawili się z innym ówczesnym włoskim potentatem – Sampdorią Genua. Przed spotkaniem z drużyną Piotra Zielińskiego warto przypomnieć tamtą historię, zwłaszcza, że analogii jest zaskakująco dużo.

Libacja na początek sezonu

Kampania 1990/91 była dla warszawskiej Legii jak klasyka horroru Alfreda Hitchcocka – rozpoczęła się od trzęsienia ziemi a potem napięcie już tylko rosło.

W tradycyjnie inaugurującym sezon spotkaniu o Superpuchar Polski Warszawianie ulegli 1:3 poznańskiemu Lechowi. Po porażce przyszła kolejna – dwóch czołowych pomocników „Wojskowych” zostało przyłapanych przez trenera Władysława Stachurskiego na piciu alkoholu i to w znacznej ilości. Leszka Pisza kosztowało to zesłanie do Motoru Lublin, Dariuszowi Czykierowi się upiekło, ale paradoksalnie obaj jeszcze w tych samych rozgrywkach bardzo przysłużą się klubowi ze stolicy.

Dostali ile chcieli

Zdobycie Pucharu Polski A.D. 1990 skutkowało wówczas grą w nieistniejącym już Pucharze Zdobywców Pucharów. Odprawienie w pierwszej rundzie luksemburskiego Swiftu można było uznać za planowe, ale już wyeliminowanie szkockiego Aberdeen w tamtych realiach przyjęto nad Wisłą jako sporą niespodziankę. W tej sytuacji po trafieniu w ćwierćfinale na obrońcę trofeum – Sampdorię Genua – nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył w awans Polaków.

Zwłaszcza, że sytuacja Legii w tabeli ligowej stawała się wiosną 1991 r. niemal dramatyczna. Podobnie jak dziś „Wojskowi” dryfowali tuż nad strefą spadkowa, ale wtedy nie mieli zaległych spotkań do rozegrania, a do końca sezonu było znacznie bliżej niż teraz. Dość powiedzieć, że ostatnią przed wiosennym dwumeczem z Włochami wygraną Warszawianie zanotowali 28 października poprzedniego roku – 1:0 nad Igloopolem Dębica.

W tej sytuacji najprostszym zadaniem okazało się dla stołecznych piłkarzy wynegocjowanie premii za ewentualne przejście potężnego rywala – obiecano im tyle ile chcieli, bo przecież i tak nikt nie wierzył, że im się uda.

Szok po losowaniu

Kiedy 6 marca 1991 r. Włosi przyjechali na Łazienkowską polska liga jeszcze nie wystartowała do wiosennych rozgrywek. Dla gospodarzy miał to być pierwszy oficjalny mecz od listopada, co również nie napawało optymizmem. Dodatkowo zimą odszedł najlepszy piłkarz – Roman Kosecki.

W składzie Sampdorii ówczesny gwiazdozbiór – Pagliuca, Toninho Cerezo, Vialli, czy obecny selekcjoner „Squadra Azzurra” – Roberto Mancini.

Powiązany Artykuł

Victor Osimhen.jpg
Serie A: Napoli się nie zatrzymuje. "Azzuri" wciąż bez straty punktów

- Już samo wylosowanie Sampdorii było dla nas lekkim szokiem. Grali tam fantastyczni piłkarze, ale trener Stachurski mocno nas nakręcił. Powiedział, że to tacy sami ludzie jak my, tylko zarabiają więcej. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli odpadniemy, swoje już zrobiliśmy – wspominał po latach w rozmowie z tvp.sport.pl ówczesny zawodnik Legii – Jacek Sobczak.

A jednak – po bramce niedawnego banity – Dariusza Czykiera – dwunasty zespół polskiej ligi pokonał lidera Serie A. Gołym okiem było widać, że goście zlekceważyli egzotycznego – dla siebie – rywala. W rewanżu jeden gol do odrobienia miała być bez znaczenia, bo gospodarze planowali znacznie wyższe zwycięstwo.

Bohater z Bródna

Pomiędzy pierwszym meczem z Sampdorią a rewanżem Legia rozegrała dwa spotkania ligowe nie strzelając w nich choćby gola. Chyba nikt nie wierzył w jej awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Nikt poza trenerem Stachurskim.

Słynący z atomowego strzału podczas piłkarskiej kariery Stachurski jako szkoleniowiec lubił zaskoczyć rywali. W Genui w pierwszym składzie wyszedł więc 19-letni chłopak z warszawskiego Bródna – Wojciech Kowalczyk. „Kowal” miał wówczas na koncie jeden, w dodatku niepełny mecz ligowy. W pucharach był to oczywiście jego debiut.

Włosi kompletnie nie przygotowali się na polskiego młodziana. W pierwszej połowie strzelił im gola, którego śmiało można nazwać kompromitacją słynnego włoskiego „catenaccio” – defensywnego stylu gry. Korzystając z wrodzonej szybkości objechał cała defensywę gospodarzy i pokonał Pagliucę. W drugiej połowie dołożył kolejne trafienie.

Gdyby tylko sędzia zauważył, że wcześniej „Kowal” dotknął piłkę ręką, z pewnością by jej nie uznał, ale na nasze szczęście – nie zauważył. Całe zawody Willand Zieler z Niemiec sędziował bowiem w sposób niemal skandaliczny. Dopuszczał do licznych fauli i prowokacji ze strony Włochów, w czym brylował wspomniany Mancini. Ofiara takich praktyk został Maciej Szczęsny:

-  Mam wybić piłkę, a w tym czasie dostaję 500-lirówką, która była dużo większej wagi i średnicy niż nasza dzisiejsza pięciozłotówka. Jak trafiała w potylicę, to nie było przyjemne. Gdy tylko dostałem w podstawę czaszki, natychmiast podniosłem i pokazałem sędziemu. W tym momencie podszedł Mancini i trzepnął mnie po łapach. I co? Dostałem żółtą kartkę, a Mancini nie – wspominał po latach ojciec Wojciecha.

„Beret” najlepszy w Serie A

Sampdoria przy wsparciu arbitra rzuciła się do odrabiania strat i na dwie minuty przed końcem Vialli wyrównał. Wtedy Szczęsny dał się sprowokować ponownie i za próbę uderzenia napastnika wyleciał z boiska. Legia nie miała już wówczas zmian, więc miejsce między słupkami zajął rosły obrońca – Marek Jóźwiak. Zdążył nawet zaliczyć kilka interwencji, a po latach „Beret” chwalił się, że jest najlepszym bramkarzem w Serie A – bo nigdy w karierze nie wpuścił gola.

Kolejne gole nie padły, a remis 2:2 dał sensacyjny awans gościom z Polski. Gospodarze w pośpiechu opuścili boisko, a Mancini w ostrych słowach dał kolejny wyraz niskich manier. Jedynym, który wówczas pogratulował naszym sukcesu był Gianluca Vialli, choć akurat on swojej gry nie musiał się wstydzić.

Z powrotem zwycięzców do kraju wiąże się jeszcze jedna zabawna historia. Wojciech Kowalczyk był jeszcze postacią tak anonimową, że jeden z dziennikarzy na lotnisku pomylił go z … Maciejem Szczęsnym i pogratulował mu „dwóch bramek”. Słynący z ostrego języka bramkarz, który dwa gole na koncie owszem miał, ale wpuszczone, w żołnierskich słowach kazał się swojemu rozmówcy oddalić.

Zemsta Sir Alexa

Ciekawy był również epilog sensacyjnego awansu i całego sezonu, a także dalsze losy jego bohaterów.

Legia w półfinale trafiła na Manchester United, któremu ostatecznie uległa w dwumeczu, a Alex Ferguson w ten sposób pomścił wcześniejsze wyeliminowanie swojego poprzedniego pracodawcy – Aberdeen. Na osłodę pozostaje gol Kowalczyka i remis na Old Trafford.

W lidze „Wojskowi” utrzymali się zajmując dziewiąte miejsce. Jak głosi legenda spora w tym zasługa Leszka Pisza i jego nabytych podczas wypożyczenia w Lublinie kontaktów. Po serii fatalnych meczów bez gola Legia niespodziewanie przełamała się właśnie w meczu z Motorem, wygrywając 2:0. Potem poszło już z górki i rozgrywki można było dograć na spokojnie.

Mniejszy komfort towarzyszył stołecznym działaczom, którzy nagle stanęli w perspektywie znalezienia obiecanych za wyeliminowanie Sampdorii premii.

Powiązany Artykuł

Michniewicz 1200 PAP
Ekstraklasa: "Czy ze mną, czy beze mnie - to już nie ma znaczenia". Michniewicz nie pozostawia złudzeń

Jeżeli zaś chodzi o „Kowala” – rok później został wicekrólem strzelców igrzysk w Barcelonie – więcej goli zdobył tylko Andrzej Juskowiak. Wkrótce po nich Kowalczyk wyjechał do wymarzonej Primera Division, a konkretnie Betisu Sevilla.

Sampdoria w sezonie 1990/91 pewnie zdobyła tytuł mistrza Włoch, by w kolejnym, w niemal niezmienionym składzie, dojść aż do finału Pucharu Mistrzów.

Legia znów nawiąże do tradycji?

Odniesiony przeszło 30 lat temu sukces warszawskiej Legii był tak samo niezwykły, jak okoliczności w których do niego doszło. W tej perspektywie dzisiejsze problemy „Wojskowych” – niska lokata w lidze, napięty kalendarz, czy nawet brak Artura Boruca – nie wydają się aż tak niesprzyjające.

Legioniści udowodnili już, że lubią nawiązywać do tradycji – pokonując kilka tygodni temu Spartaka w Moskwie. Dzisiejsza wygrana piętnastego zespołu polskiej Ekstraklasy nad liderem włoskiej Serie A odbiłaby się szerokim echem, a ewentualne dziewięć punktów po trzech grupowych meczach miałoby już niemal smak awansu.

Tymczasem w środę Spartak Moskwa przegrał z Leicester City 3:4. Bohaterem "Lisów" był Patson Daka, który strzelił aż 4 gole dla swojego zespołu. Zwycięstwo pozwoliło awansować Leicester na pozycję wicelidera grupy C. "Lisy" mają 4 punkty, natomiast Spartak zajmuje 3. lokatę z trzema "oczkami". Pierwsza pozostaje Legia Warszawa (6 pkt).

Czytaj więcej:

MK

Polecane

Wróć do strony głównej