Kiedyś było lepiej? Piłkarska liga lat dziewięćdziesiątych w oparach dymu, absurdu i afer

2021-07-21, 21:15

Kiedyś było lepiej? Piłkarska liga lat dziewięćdziesiątych w oparach dymu, absurdu i afer

Już w najbliższy weekend startuje kolejny sezon piłkarskiej Ekstraklasy. Wraz z nią powrócą zapewne tradycyjne utyskiwania na poziom rozgrywek, sędziów czy wpadki organizacyjne. Mimo to dla polskiego kibica jest to nadal „najważniejsza liga świata”, a ci, którzy pamiętają lata dziewięćdziesiąte wiedzą, że może być gorzej. O wiele gorzej.

Ku normalności

Ostatnia dekada XX wieku to czas, kiedy Polska była niejako formatowana na nowo. Po obaleniu komunizmu i nastaniu kapitalizmu do wymiany kwalifikowało się wiele struktur, związków czy związanych z nimi osób. Niektóre budowano od nowa, innym zmieniano głównie nazwę.

Na sport, w tym ten od lat w Polsce najpopularniejszy – piłkę nożną – miało to o tyle duży wpływ, że największe kluby w kraju pozostawały wcześniej pod opieką poszczególnych resortów. I tak Legia Warszawa była pod nadzorem wojska, stołeczna Gwardia – milicji, a liczne kluby śląskie – górnictwa. Ten ład runął wraz z początkiem lat 90., a polska piłka, podobnie jak wszystko dookoła, powoli ruszyła w kierunku prywatnych właścicieli.

Okazało się to w naszych realiach procesem żmudnym, podobnie jak droga do pełnego zawodowstwa. Dość powiedzieć, że ostatnim piłkarzem, który trafił do Legii na zasadzie poboru do wojska był szeregowy Marcin Mięciel. A miało to miejsce w...1994 roku.

Inne kluby i ich działacze równie chętnie wykorzystywali słabości tworzącego się państwa i istniejące wówczas luki w prawie. Dawało to początek takim niecodziennym sytuacjom jak derby Poznania, które miały się odbyć w Gdańsku, czy strajk prawie całej ligi. Niektóre z nich są ciężkie do wyobrażenia z perspektywy dzisiejszego kibica, ale przynajmniej w jednej kategorii „I Liga” czyli ówczesna Ekstraklasa, biła tę dzisiejszą na głowę.

Liga Mistrzów dwa razy w roku

W czasach gdy droga mistrza Polski do Ligi Mistrzów staje się coraz bardziej kręta, a dla maluczkich pokroju Polski tworzy się osobny puchar, z łezką w oku można wspomnieć sukcesy naszych drużyn z lat 90-tych.

Dekada rozpoczęła się od awansu Legii aż do półfinału nieistniejącego już Pucharu Zdobywców Pucharów. W edycji 1990/91 broniący się przed spadkiem do drugiej ligi Warszawianie wyeliminowali m.in. pewnie zmierzającą po tytuł mistrza Włoch Sampdorię Genua.
Wojciech Kowalczyk nie miał jeszcze ukończonych 19 lat, ani pełnego meczu w krajowych rozgrywkach kiedy wbił Włochom dwie bramki na wyjeździe. W półfinale za mocny okazał się Manchester United, ale Polacy honorowo zremisowali na Old Trafford, ponownie po trafieniu „Kowala”.

Do tych sukcesów Legia nawiązała w sezonie 1995/96 kiedy nie tylko awansowała, jako pierwszy polski klub, do elitarnej Ligi Mistrzów, ale wyszła tam z grupy odpadając w ćwierćfinale. Jesienią 1996 r. do tych rozgrywek zakwalifikował się też Widzew Łódź. I chociaż nie przebrnął fazy grupowej, to w jednym roku kalendarzowym mieliśmy dwóch przedstawicieli w futbolowej elicie. Jest do sytuacja o jakiej dzisiejsi polscy kibice mogą jedynie pomarzyć – od tamtej pory mistrz Polski tylko raz grał w fazie grupowej Ligi Mistrzów.

Jeden obcokrajowiec na dwie drużyny

Kto dziś jest największa gwiazdą Ekstraklasy? Josip Juranović, Thomas Pekhart a może Dante Stipica? Z pewnością jednak głównych kandydatów do tego miana należałoby upatrywać w obcokrajowcach. Ich ogólna liczba w kadrach ligowców w nadchodzącym sezonie przekroczy 150. Stanowi to grubo ponad 30% wszystkich zgłoszonych zawodników.

Dla porównania do rozgrywek I ligi sezonu 1994/95 osiemnaście występujących w niej zespołów zgłosiło... ośmiu obcokrajowców. Jeszcze przez kilka kolejnych sezonów rzadko będą oni odgrywać czołowe role. Ci, którzy najbardziej dali się zapamiętać to np. Kenneth Zeigbo z Legii, Dariusz Michalczuk z Widzewa czy Zakari Lambo z Hutnika Zabrze. Próżno szukać w tym gronie znanych nazwisk.

Zmieni się to dopiero w 2000 r. gdy nad Wisłę zawita Nigeryjczyk Emmanuel Olisadebe.

„Cała Polska widziała”

W latach 90. liga Polakami stała. Nie oznacza to jednak, że ówcześni selekcjonerzy mieli łatwiej z wyborem kandydatów do gry w reprezentacji. Choć długo nikt o tym głośno nie mówił, nigdy nie było wiadomo, jakie kryteria oceny danego dnia przyjąć.

Korupcja i ustawianie meczów były wówczas na porządku dziennym. Słynne „spółdzielnie” przedstawione w filmie „Piłkarski Poker”, choć były domeną raczej lat słusznie minionych, nadal istniały. Podobnie jak owiane złą sławą tzw. „niedziele cudów”.

Najsłynniejsza miała miejsce 20 czerwca 1993 r. Przed ostatnią kolejką w ligowej tabeli prowadziła Legia wyprzedzając ŁKS Łódź tylko lepszą różnica bramek. To mogło okazać się kluczowe w ostatecznym rozrachunku zatem grająca w Krakowie z Wisłą Legia i podejmujący Olimpię Poznań ŁKS nie oszczędzały się wygrywając odpowiednio 6:0 i 7:1. To pozwoliło zachować status quo. Chwilowo.

Mimo braku wyraźnych dowodów delegaci PZPN na specjalnie zwołanym zjeździe postanowili anulować wyniki obu spotkań z powodu „braku ducha sportowej walki”. W tej sytuacji mistrzem został Lech Poznań, a UEFA dodatkowo wykluczyła Legię i ŁKS z pucharów.

Niezależnie od zasadności tej konkretnej decyzji nie da się ukryć, że ogromny wpływ na rezultaty poszczególnych spotkań, czy nawet kształt końcowej tabeli miały wówczas układy i pieniądze przekazywane „pod stołem” piłkarzom, trenerom, działaczom czy sędziom – w ten proceder zamieszane było całe środowisko. Z tej perspektywy zarówno Paulo Sousa, jak i obecni kibice mogą czuć się szczęściarzami – obecnie znacznie łatwiej o obiektywną ocenę meczu i jego aktorów.

Dekada bez awansu

Nie tylko z tego powodu reprezentacja lat 90. nie odnosiła sukcesów. Chociaż dla ścisłości – tylko ta pierwsza. Olimpijska drużyna Janusza Wójcika wróciła w 1992 r. z Barcelony ze srebrnymi medalami. To bez wątpienia najbardziej wartościowy rezultat Polaków w tamtej dekadzie.

„Zmieniamy szyld i jedziemy dalej” – mówił wówczas gwiazdor młodzieżówki Wojciech Kowalczyk. Sugerował w ten sposób zastąpienie selekcjonera Strejlaua Wójcikiem i wprowadzenie licznej grupy medalistów z Barcelony wprost do dorosłej kadry. Nigdy do tego nie doszło, a tylko trójka z nich – Piotr Świerczewski, Marek Kożmiński i Tomasz Wałdoch – zagrała w karierze na Mistrzostwach Świata – konkretnie w 2002 r. w Korei i Japonii.

Wcześniej przez całe lata 90. obowiązywała klątwa Zbigniewa Bońka – obecny Prezes PZPN, jeszcze jako piłkarz, po nieudanym Mundialu 1986 zapowiedział, że na następny pojedziemy najwcześniej za 16 lat. Niestety miał rację, a doszły do tego kolejne klęski w eliminacjach EURO.

Obecny kibic ma nad tym wychowanym w latach 90. znaczącą przewagę – w miarę regularnie ogląda naszych w finałach dużych imprez – m.in. niedawno czwarty raz z rzędu w mistrzostwach Europy.

W oczekiwaniu na „Lewego”

Doczekaliśmy się też wielkiej międzynarodowej gwiazdy – mowa naturalnie o Robercie Lewandowskim. Napastnik Bayernu Monachium bije kolejne rekordy na niwie klubowej i reprezentacyjnej i jest zdecydowanie najlepszym piłkarzem, jaki od wielu lat grał w polskiej lidze.

Wcześniej przez lata marzyliśmy o kimś taki, często na wyrost pokładając nadzieje w kolejnych potencjalnych zbawcach polskiej piłki.

Jednym z nich był wspominany już „Kowal” – piłkarz nieprzeciętnie utalentowany, a do tego pochodzący z warszawskiego „Bródna” zwykły chłopak. Kolejnym jego partner z „olimpijskiego” ataku – Andrzej Juskowiak. Żeby dobrze oddać jednak skalę tych porównań – Kowalczyk karierę reprezentacyjną zakończył 11 trafieniami, „Jusko” z dwoma więcej. Lewandowski ma ich obecnie 69.

Jeszcze mniej strzelił piłkarz wokół którego rozpętało się największe futbolowe szaleństwo lat 90, – Marek Citko. W 1996 roku Polskę ogarnęła „Citkomania”. Młody piłkarz Widzewa trafiał w Lidze Mistrzów oraz z Anglią na Wembley a do tego prezentował niespotykaną pod tą szerokością geograficzną technikę. Wkrótce jednak kontuzje zniszczyły jego świetnie zapowiadającą się karierę.

Mimo braku gwiazd polska I liga dostarczała w latach 90. znacznie więcej reprezentantów niż obecnie. Choć już wtedy uwidaczniał się trend, którego następstwem było np. powołanie tylko czterech przedstawicieli Ekstraklasy na EURO 2020 przez Paulo Sousę. Czołowi polscy piłkarze pod koniec XX w. najchętniej wybierali niemiecką Bundesligę. O najmocniejszej wówczas Serie A większość mogła pomarzyć, nie tylko ze względu na limity dla zawodników spoza Unii Europejskiej, do której jeszcze nie należeliśmy.

Obecnie najdrożej wytransferowanym z polskiego klubu graczem jest Jakub Moder, który za 11 mln. euro zamienił Lecha Poznań na angielski Brighton. W latach 90-tych tylko za sześciu graczy nasze zespoły otrzymały milion euro lub więcej. Przynajmniej wg oficjalnych danych. Nawet po uwzględnieniu inflacji daje to jasny obraz tego, że polska Ekstraklasa jest obecnie znacznie lepszym miejscem do promocji. W czym oczywiście ogromna zasługa Roberta Lewandowskiego, który pokazał, że u nas także rodzą się wielcy piłkarze.

„Magnat”, „Baranina” i martwy minister

Dzisiaj o aferze mówimy, gdy ktoś wrzuci na media społecznościowe zdjęcia bez maseczki lub użyje niewłaściwych słów w wywiadzie. Kiedyś to były afery...chciałoby się powiedzieć. Pod tym względem ekstraklasa lat 90. nie miała sobie równych.

Nieco humorystycznie, choć nie dla poszkodowanych brzmi np., że podczas jednego z meczów szczecińskiej Pogoni gospodarze wymalowali linie boiska...wapnem niegaszonym na skutek czego sześciu piłkarzy drużyny przyjezdnej doznało oparzeń ciała. Co ciekawe nie przytrafiło się to wówczas ani jednemu miejscowemu, co skrzętnie wykorzystał PZPN oddalając zarzuty gości.
Są jednak rany, które nie zagoiły się tak szybko. Oprócz odebrania Legii mistrzostwa w 1993 r. polską ligę mocno polaryzowała osoba ówczesnego prezesa PZPN – Mariana Dziurowicza, nie bez powodu zwanego „Magnatem”.

Związany przez lata z GKS-em Katowice Dziurowicz został prezesem Związku 3 lipca 1995 r. Zapowiadano wówczas złota erę Katowiczan, która owszem nastała, ale tam gdzie droga do triumfu jest krótsza niż w lidze – w Pucharze Polski. Jego rządy, a właściwie dyktatura, to temat na osobny artykuł. Dość jednak powiedzieć, że doprowadziły one w 1998 r. do konfliktu z ówczesnym ministrem sportu Jackiem Dębskim. Polityk zawiesił wówczas rozgrywki polskiej ligi, czego PZPN nie chciał uznać.

Do decyzji Dębskiego dostosowały się jednak wszystkie kluby, oprócz oczywiście GKS-u Katowice. Dopiero groźba UEFA o wykluczeniu polskich drużyn z pucharów poskutkowała wznowieniem rozgrywek. Z tamtego okresu pozostały smutne wspomnienia samotnych sędziów bezskutecznie oczekujących na środku boiska na przeciwne drużyny.

Historia bohaterów konfliktu ma tragiczny epilog. 12 kwietnia 2001 r. w Warszawie Jacek Dębski został zastrzelony. Choć nie miało to związku z osobą Dziurowicza, a raczej gangstera o pseudonimie „Baranina”, to dobrze oddaje jacy ludzie rządzili wówczas polskim sportem.
„Magnat” na stanowisku wytrwał do 1999 r. Kilka lat później jego syn zapoczątkuje największą aferę korupcyjną w polskiej – schowane przez niego w kole zapasowym samochodu 100 tys. złotych łapówki podejmie sędzia Antoni Fijarczyk. Będzie to policyjną prowokacją i choć ówczesny prezes PZPN – Michał Listkiewicz – określi Fijarczyka „ czarną owcą”, to wkrótce okaże się, że jest ich znacznie więcej, a zatrzymania w sprawie iść będą w setki a nawet tysiące osób. Smutne podsumowanie tego jak kształtowała się rzeczywistość tamtych lat.

Lech na derby do... Gdańska

Lech Poznań jest dobrym przykładem na to, że fuzje w polskich warunkach, przy zachowaniu zgodności z prawem mają prawo się udać. W 2006 r. Poznaniacy połączyli się z Amica Wronki i do dziś wydaje się to być uzasadniona decyzja tak z ekonomicznego, jak i sportowego punktu widzenia.

Mało kto jednak pamięta, że szlak Wielkopolanom przetarły w latach 90-tych dwa dużo mniej udane twory. Olimpia Poznań to klub, który wychował m.in. wielokrotnego reprezentanta Polski Mirosława Szymkowiaka. Pod koniec XX w. Grał też w ekstraklasie. Pod koniec sezonu 1994/95 jasne okazało się jednak, że głównie po to, by swoją licencję sprzedać komuś bogatszemu.
Pozwalały na to ówczesne przepisy PZPN, a chętna okazała się Lechia Gdańsk.

W Trójmieście klimat dla piłki był korzystny, kibice spragnieni wrażeń, a działacze „przy kasie”. Dopóki na wyjazdy nad morze godzili się rywale – nie było problemu. Wkrótce jednak kolejni zaczęli odmawiać gry z Olimpią/Lechią gdzie indziej niż w Poznaniu, a wtórował im w tym Związek. Oponentom ze sportowego punktu widzenia należy przyznać rację – daleko nam do NHL by miejsce w I lidze można było zwyczajnie kupić. Niemniej to brak odpowiednich przepisów po stronie PZPN spowodował lukę, w którą już rok później próbował wbić się kolejny twór – Tygodnik Miliarder/Sokół Pniewy/Tychy.

Doprowadzało do do kuriozalnych sytuacji, takich jak wtedy, gdy piłkarze Lecha na derby z Olimpią udali się „za miedzę”, zaś derbowy rywal oczekiwał na nich w Gdańsku.
Wkrótce, z pomocą kilku przyznanych przez działaczy walkowerów, Olimpia/Lechia i Sokół/Tygodnik Miliarder pożegnały się z ligą.

Maciej Szczęsny – mistrz nokautu

Obecnie żyjemy w czasach wszechobecnego monitoringu. Wchodząc na trybuny zgadzasz się na nagrywanie przez cały czas jaki tam spędzisz. Opowieści o awanturach z lat 90-tych i bezkarności ich uczestników są dziś jak legendy.

Wówczas na porządku dziennym była nie tylko pirotechnika, ale tez ustawki przy okazji meczów ligowych, ale też reprezentacji. Kamer na trybunach długo ni było nigdzie, a jedyne zabezpieczenie stanowiły mało solidne płoty czy siatki. Wyglądało to przerażająco i znacznie obniżało średnią frekwencję.

W ostatnim rozegranym w pełni przed pandemią COVID-19 sezonie 2018/2019 najmniej widzów zgromadziła 17 kolejka – średnio 6,5 tys. na mecz. W latach 90-tych w każdej serii gier taka liczba stanowiłaby powód do dumy. Z powodu częstych zamieszek na trybunach, ale też fatalnego stanu infrastruktury chętnych na oglądanie rodzimych kopaczy na żywo nieustannie brakowało – zdarzało się, że całą kolejkę obejrzało mniej widzów niż obecnie wejść może na pojedyncze spotkanie Lecha, Legii czy Lechii.

W kraju, przynajmniej oficjalnie rządziły dwa, nieistniejące już dziś, kibicowskie „trójporozumienia”: Legia Warszawa-Pogoń Szczecin- Zagłębie Sosnowiec, a w opozycji Arka Gdynia-Lech Poznań- Cracovia Kraków. Do ich konfrontacji często dochodziło przy okazji meczów reprezentacji i w drodze na niej. Barwy klubowe na jej meczach nie były wówczas zakazane.

Kadra zaś grała na lekkoatletycznych stadionach jak w Bydgoszczy czy reliktach jak w Mielcu. Jeszcze gorzej wyglądała pod tym względem infrastruktura klubowa. Na szczęście dziś możemy z dumą patrzeć na większość obiektów naszych ligowców, traktując to jak standard.

Smutnym wydarzeniem spinającym kibicowskie lata 90-te w Polsce był słynny „nóż w głowie Dino Baggio”. O rzuconym przez nieformalnego szefa kibiców Wisły Kraków – „Miśka” przedmiocie, napisano już wszystko, nawet sztukę teatralną. 22 października 1998 r. Polska stała się dla wielu piłkarskim trzecim światem. Trafionemu z rzuconym z trybun nożem piłkarzowi AC Parmy i reprezentacji Włoch – Dino Baggio założono na miejscu szwy. Centymetry dzieliły go od śmierci, a cała sytuacja dobitnie pokazała, że na polskich trybunach potrzebne są zmiany.

Kibiców nie bał się za to Maciej Szczęsny. Po meczu ze Stalą Stalowa Wola uderzony przez jednego z kibiców rywali znokautował go jednym kopnięciem.

- Usłyszałem wtedy : O Boże, zabił go! Zabił! I nagle się okazało, że tych jego 150 kumpli nic już do mnie nie ma – wspominał to wydarzenie ojciec obecnego bramkarza kadry.
Maciej Szczęsny to postać ogólnie nietuzinkowa w szarej rzeczywistości polskiej ligi końca wieku. Mistrzostwo Polski zdobył z czterema zespołami – Legia, Widzewem, Wisłą i Polonią Warszawa. I pewnie przez to nie został ulubieńcem żadnej z nich.

Trenerska karuzela bez zmian

Ławki trenerskie zaś dosłownie śmierdziały dymem papierosowym. Ta używka nie była wówczas zabroniona w miejscach publicznych, a zatem tak na przystankach autobusowych, jak i w bezpośredniej okolicy boiska piłkarskiego. Rekordy bił Paweł Janas, który w bardziej stresujących sytuacjach wypalał ponad pół paczki na mecz.

Od lat 90-tych w polskiej lidze zmieniło się wszystko – nawet nazwa, bo obecnie mamy do czynienia z Ekstraklasą. Jedno jest stałe – prezesom polskich klubów brakuje cierpliwości. Trenerska karuzela jak zaczęła kręcić się 30 lat temu, tak nie zatrzymuje się do dzisiaj. Rekordzistą na ówczesne czasy był łódzki Widzew, który potrafił mieć czterech szkoleniowców w ciągu dwóch tygodni .

Niezmienne jest też zainteresowanie kibiców, którzy obecnie mają dużo więcej możliwości śledzenia poczynań swoich idoli. Czekanie na wyniki spotkań do poniedziałkowego „Przeglądu Sportowego” czy środowej „Piłki Nożnej”, w lepszym wypadku sprawdzanie ich w „Telegazecie” jest już przeszłością. Wystarczy odpowiedni abonament czy szybki internet. Także na stadionach możemy się czuć dużo bezpieczniej i bardziej komfortowo niż kiedyś. Pozostaje tylko czekać na start nowego sezonu Ekstraklasy w nadziei, że objawi się gwiazda na miarę Roberta Lewandowskiego, lub chociaż mistrz na miarę Ligi Mistrzów.

Czytaj także:

MK

Polecane

Wróć do strony głównej