Doha 2019: co zapamiętamy z mistrzostw świata? Rekordy, niespodzianki i świetna prognoza przed igrzyskami

2019-10-07, 21:48

Doha 2019: co zapamiętamy z mistrzostw świata? Rekordy, niespodzianki i świetna prognoza przed igrzyskami
Złoty i brązowy medalista mistrzostw świata w Dosze - Kenijczyk Timothy Cheruiyot i Marcin Lewandowski. Foto: PAP/EPA/ROBERT GHEMENT

W niedzielę zakończyły się lekkoatletyczne mistrzostwa świata w Dosze. Przez ponad tydzień oglądaliśmy świetne występy, z całą pewnością można też mówić o dobrym występie biało-czerwonych - co z katarskiej imprezy najbardziej zapadnie w pamięci kibiców?

Posłuchaj

Zadowolony z wyników Polaków jest wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski (IAR)
+
Dodaj do playlisty

W Dosze lekkoatleci walczyli o medale mistrzostw świata. W stolicy Kataru wystąpiła 44-osobowa reprezentacja Polski. Z tej okazji przygotowaliśmy serwis, w którym można znaleźć najważniejsze informacje dotyczące zmagań lekkoatletów, relacje naszych wysłanników – Rafała Bały, Cezarego Gurjewa i Tomasza Gorazdowskiego czy tabelę medalową. Zapraszamy.        

Powiązany Artykuł

Baner lekkoatletyka Doha 1200x660.jpg
Doha 2019

Impreza w Katarze z pewnością miała dwa bieguny - na jednym z nich są świetne sportowe osiągnięcia, emocjonująca rywalizacja, rekordy i historie, które pokazują, ile wysiłku i poświęcenia stoi za tym, co pokazuje się podczas zawodów.

Na drugim jest coś, co w teorii nie ma bezpośredniego związku ze zmaganiami sportowców, jednak pozostaje gdzieś w cieniu, z tyłu głowy. Wybranie stolicy Kataru na miejsce lekkoatletycznych mistrzostw świata musiało wiązać się z kontrowersjami. Pierwsze nastąpiły już w momencie ogłoszenia decyzji dotyczącej tego, kto wygrał prawo do organizacji zawodów, komentatorzy często dopatrywali się nieczystej gry, wpływania na włodarzy i decydentów.

Do tego dochodzi jeszcze poprawianie wizerunku państwa poprzez sport, pokazywanie tylko korzystnego wycinka rzeczywistości jego mieszkańców, zamiatanie niewygodnych tematów pod dywan. To przedsmak tego, co nastąpi w 2022 roku, kiedy w Katarze podczas mundialu gościć będą czołowi piłkarze świata.

Przez 10 dni imprezy zobaczyliśmy wiele momentów, które zapadną w pamięć na dłużej. Które z nich były najbardziej warte uwagi i na co warto zwrócić szczególną uwagę?

Rekordowe mistrzostwa  

Sebastian Coe, najważniejszy człowiek w światowej lekkoatletyce, przewodniczący Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych, powiedział jasno, że pod względem sportowych osiągnięć mistrzostwa świata w Dosze były najlepszą imprezą w historii.

Jeśli chodzi o poziom rywalizacji, to bez wątpienia trudno nie zgodzić się z byłym mistrzem olimpijskim, który jako biegacz miał bardzo bogatą karierę. Fakty mówią tu same za siebie.

Podczas mistrzostw świata w Dosze ustanowiono sześć nowych rekordów mistrzostw świata, medale zdobyły 43 kraje, zawodnicy z 68 państw znaleźli się w czołowej ósemce swoich konkurencji. Padło 21 rekordów poszczególnych kontynentów (dwa razy więcej niż na mistrzostwach w Londynie) i 86 krajowych.

Najlepsze wyniki świata zostały przebite dwa razy - 400 m ppł Amerykanka Dalilah Muhammad przebiegła w 52,16 s. Dwa razy zrobiła to amerykańska sztafety mieszana - w eliminacjach i finale - ale ta jest nową konkurencją.

Biorąc pod uwagę wyniki, które osiągali czołowi zawodnicy, Doha przebija imprezy w Londynie i Pekinie. Amerykanin Noah Lyles (bieg na 200 metrów) i Niemiec Niklas Kaul (dziesięciobój) to najmłodsi złoci medaliści w historii MŚ.

Jeśli przed startem rywalizacji w Dosze narzekano na brak kogoś, kto wypełni pustkę po Usainie Bolcie, to Lyles dość wyraźnie zaznaczył, jakie są jego plany na najbliższe lata.

Polacy nie zawiedli

Nastroje przed imprezą w Katarze nie były najlepsze - jeszcze przed startem imprezy wszyscy liczyli się z tym, że nasi lekkoatleci nie zdołają poprawić swoich osiągnięć z Londynu, skąd przywieźli 8 medali, w tym 2 złote.

Późny termin mistrzostw, zmęczenie sezonem, trudne warunki na miejscu, kontuzje Anity Włodarczyk i Sofii Ennaoui, niepewność co do formy kilku potencjalnych medalistów... Problemów było sporo, jednak udało się wrócić z tarczą. Sześć medali zakładali w większości optymiści - typowanie szans medalowych to trudne zadanie, a na to, co zawodnik pokaże podczas finału swojej konkurencji, składają się dziesiątki czynników.

Ten występ biało-czerwonych pokazuje, że na 10 miesięcy przed igrzyskami olimpijskimi możemy widzieć nasze szanse w jasnych barwach. Z drugiej strony wiadomo, że każdego polskiego sportowca, który ruszy do Azji, czeka ogrom pracy i szlifowania formy.

- To były najlepsze sportowo mistrzostwa w historii. W Tokio nie będzie inaczej i jeśli ktoś realnie myśli o dobrym miejscu, to ma teraz 10 miesięcy na ciężką pracę i na gonienie świata, który w niektórych konkurencjach bardzo nam uciekł. Lekcja z tych mistrzostw pozwoli także niektórym na dodatkowy impuls, żeby znaleźć ten odpowiedni kurs - mówił wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Tomasz Majewski, który był zadowolony z postawy naszych reprezentantów.

Nie tylko medale i zwycięzcy

Jeden z najpiękniejszych momentów mistrzostw miał miejsce już na samym początku imprezy. Końcówka biegu na 5000 metrów pokazała, ile w sporcie znaczy fair play.

Większość zawodników zdążyła już przekroczyć metę, na trasie pozostało ich tylko dwóch - Braima Suncar Dabo z Gwinei Bissau i reprezentant Aruby Jonathan Busby. Ten drugi był w ogromnych opałach i wyglądało na to, że nie zdoła ukończyć biegu.

Dabo zdecydował się pomóc rywalowi, biegł razem z nim, momentami wręcz holował go do mety. Udało się, obaj dotarli do celu. I choć stało się to prawie pięć minut po zwycięzcy i blisko cztery minuty po ostatnim zawodniku, to na pewno obaj zasłużyli na słowa uznania. 

Co prawda Busby został zdyskwalifikowany, ale Dabo, mimo że nie był nawet bliski tego, by zakwalifikować się do finału, zdołał pobić swój rekord życiowy, a także zdobyć serca kibiców na całym świecie.

Amerykańska dominacja i kontrowersje

Potęgi USA w lekkiej atletyce nie da się zakwestionować, a rywalizacja w Dosze była tylko manifestacją siły. Stany Zjednoczone bezdyskusyjnie zwyciężyły w klasyfikacji medalowej, zdobywając 29 medali, w tym aż 14 złotych. Wystarczy jednak wspomnieć nazwisko Alberto Salazara, by popsuć humory tamtejszym lekkoatletom.

Marcin Lewandowski, który w niedzielę sięgnął po brąz w biegu na 1500 metrów, powiedział wprost, że świat lekkoatletyki będzie lepszy bez Salazara i to, czego się dopuścił, jest niewybaczalne.

Były amerykański biegacz to postać powszechnie znana wśród sportowców, jako trener prowadził mistrzów świata, w tym słynnego Mo Faraha. Wiele mówiono jednak o tym, że nieustannie balansował na granicy przepisów, ale robił to w sposób, który przez lata pozwalał mu na uniknięcie odpowiedzialności. 

Prowadzony przez niego od 2001 Nike Oregon Project, który zakładał zdetronizowanie Afrykanów w biegach na średnie i długie dystanse, pozwolił mu na korzystanie z najnowszych zdobyczy technologii w celu uzyskania lepszych wyników. Kilka lat temu jednak głośno zaczęto mówić o tym, że w grę wchodziło również stosowanie dopingu, ruszyło gigantyczne śledztwo, zakończone skazaniem trenera na cztery lata zawieszenia. Decyzja została ogłoszona na początku października i wywołała ogromne emocje.

Przez lata w programie było wielu biegaczy światowej czołówki, nie tylko Amerykanów. W zakończonych mistrzostwach można było oglądać kilku z nich, między innymi Sifan Hassan. Holenderka etiopskiego pochodzenia jako pierwsza w historii wygrała rywalizację na 10 000 m i 1500 m. Na obu dystansach uzyskała znakomite rezultaty - 30.17,62 i 3.51,95.

Rywalizująca z nią Brytyjka Laura Muir mówiła, że nad tym występem wisi czarna chmura i nie da się tego uniknąć. Choć Hassan już wcześniej osiągała genialne wyniki, nie brakowało komentarzy, które kwestionowały jej osiągnięcie.

Sebastian Coe, który przez lata był konsultantem Nike, przyznał, że nie czytał raportu, który doprowadził do wykluczenia Salazara. 

Kontrowersje budziło też złoto Amerykanina Christiana Colemana, który mógł być zawieszony za niestawienie się na kontrole antydopingowe. Jego prawnicy znaleźli jednak luki i go wybronili. Jak widać, wszystko wskazuje na to, że pomimo wysiłków w walce z dopingiem, wyścig zbrojeń między kontrolowanymi i kontrolującymi cały czas ma miejsce.

Nieludzkie warunki

Najwięcej krytyki IAAF usłyszał przy okazji rozgrywania konkurencji ulicznych - maratonów i chodu. Odbywały się one w środku nocy (chód na 50 km kobiet zakończył się nad ranem), bo wcześniej nie pozwalały na to warunki atmosferyczne. Nikomu nic się nie stało, ale do szpitala polowego rozstawionego przy trasie, trafiało sporo sportowców.

Pierwsze uczestniczki w rywalizacji pań rezygnowały z dalszej rywalizacji po niespełna 15 km. Z trasy schodziły kompletnie wyczerpane, nie brakowało też takich, które zwożone były wózkami inwalidzkimi. Z 68 uczestniczek, które stanęły na starcie, na metę dotarło 40. Czas zwyciężczyni Kenijki Ruth Chepngetich (2:32.42) był najsłabszym w historii.

Oprócz biegaczek i ich zespołów na trasie nie było prawie nikogo. Gdy Chepngetich dotarła około godziny 2.30 na metę, na trybunie nie siedział ani jeden kibic.

Były to jedyne konkurencje, w których odnotowano słabsze wyniki.

- Warunki były znane parę miesięcy wcześniej i każdy dostał o nich informację - tłumaczył Sebastian Coe, który w Dausze został wybrany na kolejną kadencję.

Skreślony zwycięzca

Na kosmicznym poziomie stał konkurs kulomiotów. Trzech medalistów znalazło się w jednym centymetrze, ale najlepszy był Amerykanin Joe Kovacs - 22,91. Tak daleko pchano ostatni raz w 1990 roku.

Postawa Kovacsa to także jedna z największych niespodzianek imprezy. Amerykanin był o krok od ogłoszenia sportowej emerytury. W 2018 roku stracił sponsora, motywację i chęci. Nie chciał już trenować. Do podjęcia ostatniej próby namówiła go żona, jego... trenerka. 

Próbę, która dała mu złoto, osiągnął w ostatniej kolejce - tuż przed wejściem do koła zajmował czwarte miejsce. Odszukał na trybunach swoją żonę, podszedł, a ona mu przypomniała, po co do Dauhy przylecieli. I przyniosło to efekt.

- Wziąłem głęboki oddech. Ale kiedy dotknąłem kulą szyi, wiedziałem, że wszystko będzie dobrze - przyznał Kovacs.

Poprawił rekord życiowy. Nagle z czwartego miejsca znalazł się na pierwszym, wyprzedzając rywali o... jeden centymetr.

Droga do złota była jednak dla niego wyjątkowo trudna. Od 2015 roku regularnie stawał na podium dużych imprez. W mistrzostwach świata zdobywał kolejno złoto, srebro i teraz złoto. W igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro był drugi. Ale nieudany miał sezon 2018.

W mistrzostwach USA był dopiero piąty i to pociągnęło za sobą konsekwencje - odwrócił się od niego sponsor, przestał dostawać jakiekolwiek dofinansowania. Przestał dostawać też zaproszenia na cykl mityngów Diamentowej Ligi.

- Na każdym kroku słyszałem, że jest już po mnie. Że idzie młode pokolenie, a ja nie będę nic znaczyć. Kto by w takiej sytuacji nie myślał o zakończeniu kariery? - przyznał Kovacs po zdobyciu złotego medalu.

Mamma Nia i rodzinne złoto

Wśród bohaterek MŚ w Dosze bez wątpienia znalazła się Nia Ali. 

Na igrzyskach w Rio Amerykanka sięgnęła po srebrny medal w biegu na 100 metrów przez płotki, zaledwie rok po tym, jak urodziła syna Titusa. W czerwcu ubiegłego roku została matką po raz drugi, a na świat przyszła jej córka Yuri. 

W niedzielę Nia Ali pewnie pobiegła po złoty medal, bijąc swój rekord życiowy. Swoje osiągnięcie celebrowała z córką na ręku, drugą trzymając blisko siebie syna. Bez dwóch zdań był to jeden z najpiękniejszych momentów mistrzostw.

Jako wracająca do rywalizacji matka świetnie spisała się także Kamila Lićwinko. Jeszcze niedawno Polka mówiła, że sukcesem będzie dla niej to, że weźmie udział w tych zawodach. Nie sądziła, że zdoła skoczyć 1,98 m. To dało jej piąte miejsce i choć do medalu trochę zabrakło, to pozwala patrzeć w przyszłość z optymizmem.

- Jeśli udało mi się z takiego treningu, jaki robiłam uzyskać taki wynik, to może być tylko dobrze - przyznała. Piąta lokata da jej też stypendium, a wynik 1,98 jest także minimum olimpijskim. Roczna córka była w Dosze razem z nią i mężem.

- Dlatego przyjechaliśmy wszyscy razem, a na miejscu pomaga nam moja siostra - mówiła.

Chińska sztafeta i kuriozalne decyzje sędziów

Oczywiście regułą jest, że wśród startujących nie wszystkim uda się dopasować poziomem do tych, którzy walczą o najwyższe cele. Tak było też z chińską sztafetą pań, która sprawiła, że wielu kibiców mogło przecierać oczy ze zdumienia. W biegu 4x100 metrów Azjatki skupiły na sobie uwagę, ale na pewno nie w sposób, z którego będą się cieszyć...

Kilka razy pogubili się też sędziowie, jak chociażby w chodzie panów na 50 kilometrów, który fatalnie będzie wspominał Rafał Augustyn.

- Byłem pewny, że pokonałem 50 km, krzyczałem do sędziów, że się mylą, ale oni kazali mi iść dalej. Zmusili mnie do pokonania jeszcze dwóch kilometrów na krytycznym tętnie. Igrano z moim zdrowiem - mówił Augustyn po swoim starcie, kiedy już doszedł do siebie. Bezpośrednio po zakończeniu konkurencji był tak wycieńczony, że nie mógł utrzymać się na nogach.

Sędziowie popełnili ogromny błąd i będący na granicy fizycznej wytrzymałości Polak musiał pokonać dodatkową pętlę, mimo że jego wynik był już sklasyfikowany. Zamiast 50 kilometrów, pokonał 52. Przy temperaturze sięgającej 40 stopni i 73% wilgotności powietrza.

Niewiele brakowało, by bez medalu wyjechał Wojciech Nowicki. Początkowo zajmował czwarte miejsce, ale po proteście PZLA brązowe medale przyznano Polakowi i Bence Halaszowi. Węgier spalił swoją najlepszą próbę, czego nie zauważyli sędziowie.

Protest został jednak złożony już po konkursie i organizatorzy postanowili przyznać dwa brązowe medale, wyjaśniono, że Halasz nie mógł poprawić swojego wyniku.

"Brąz pocieszenia" trafił także do Orlando Ortegi, który był piąty w finale biegu na 110 metrów przez płotki. Na ostatnich metrach został potrącony przez Jamajczyka Omara McLeoda, który zawadził o ósmy płotek i wpadł na jego tor.

Co jeszcze zostawi po sobie Doha? 

Dla niektórych na pewno rozczarowanie, jak chociażby dla braci Ingebrigtsenów, którzy mieli przywieźć do Norwegii kilka medali, tymczasem nie zdobyli żadnego. Ich ojciec i zarazem trener, Gjert Ingebrigtsen, zapowiadał nawet cztery medale, po dwa na każdym dystansie. Brak żadnego usprawiedliwił w najprostszy sposób - warunkami ogólnymi w Dosze.

Katarskie luksusy w Dosze? Nie dla Polaków>>>

Według danych kanału telewizji publicznej NRK, w poprzednich dniach bieg na 5000 m z udziałem braci Filipa i Jakoba Ingebrigtsen oglądało 1,4 miliona osób, a finał 400 metrów przez płotki wygrany przez Karstena Warholma - 1,5 miliona. Podsumowując swoje występy, obaj byli załamani.

Warunki w Dosze z pewnością były uciążliwe, odczuwalne temperatury były powyżej 50 stopni, ale nie dotyczyło to sportowców na stadionie - pod hotel podstawione były klimatyzowane autobusy. Tam zawodnicy musieli przejść zaledwie 100 m, by znaleźć się w hali rozgrzewkowej. A stamtąd kolejne 200 m na stadion, gdzie warunki były idealne, co przyczyniło się do znakomitych wyników. Panowała bowiem stała temperatura ok. 25 stopni, nie było żadnego wiatru - ani nie pomagał, ani nie przeszkadzał.

Niestety, wiele było niedociągnięć, raziła także niska frekwencja. Stadion zapełnił się tylko raz - gdy po złoto skakał wzwyż Mutaz Essa Barshim, największa gwiazda gospodarzy. Porwał tłumy i skupiał na sobie wszystkie spojrzenia, ale ceremonia dekoracji zakończyła się katastrofą. Miała się odbyć tego samego dnia, ale tuż po jego konkursie trybuny całkowicie opustoszały z powodu awarii nagłośnienia. Trzech medalistów stało przed ciemnym podium przed pustymi trybunami i czekało.

Te mistrzostwa były świetnym prognostykiem przed igrzyskami w Tokio. Jeśli uda się uniknąć podobnych problemów, rywalizacja lekkoatletów na najważniejszej imprezie globu zapowiada się pasjonująco.

Paweł Słójkowski, PolskieRadio24.pl, PAP, IAR

Polecane

Wróć do strony głównej