Szefowa Biełsatu: Łukaszenka podpisał na siebie wyrok

2011-01-10, 05:00

Szefowa Biełsatu: Łukaszenka podpisał na siebie wyrok
Szefowa telewizji Biełsat Agnieszka Romaszewska. Foto: (fot. PAP/Radek Pietruszka)

Prezydent Łukaszenka przez represje wzmacnia opozycję. A przysłowie uczy, że bagnetami można się bronić, ale nie można na nich długo siedzieć – mówi w rozmowie z portalem polskieradio.pl szefowa Biełsatu, Agnieszka Romaszewska.








Aby zobaczyć fragmenty wywiadu, kliknij w ikonki kamerki w ramce po prawej stronie.

Prezydent Białorusi sam sobie wychował oponentów – przez pałowanie, pakowanie do aresztów dziesiątek młodych ludzi – uważa szefowa Biełsatu. W podobny sposób wykształcił konspirującą opozycję „podziemną” – z biegiem czasu nauczyła się chować co trzeba i nie mówić publicznie, czego nie należy.

W jej ocenie Białoruś dojrzała już do zmian. Nie jest prawdą, że tylko Mińsk wie, co w trawie piszczy – choć warto przypomnieć, że przecież jedna piąta Białorusi to stolica. Niepokój wywołuje u niej myśl o transformacji. – Opozycja chyba nie do końca wie, co to oznacza. Pytanie, co zrobić np. z ludźmi z kołchozów, gdzie zniszczone zostały społeczne normy, wymagania, mentalność erodowała, ludzie stali się bezwolni. – Przedstawiciele lokalnych władz białoruskich pytali skąd ludzie wiedzą, kiedy zacząć żniwa, skoro nie mówi im tego prezydent, wojewoda ani starosta – przytacza anegdotę ilustrującą tę bezwolność części społeczeństwa.

Prezydent Aleksander Łukaszenka czasem jest bardzo sprawny – przyznaje Agnieszka Romaszewska. Unia Europejska raczej nie daje Łukaszence pieniędzy.  Wspomaga go Rosja, ale coraz mniej bezinteresownie, i na pewno nie chce wypuścić Białorusi ze strefy wpływów. Spore kredyty obiecują również Chiny.

Unia próbuje za to pomóc społeczeństwu obywatelskiemu. Biełsat, Radio Racja starają się dostarczać informacji. - Nie powinniśmy  preferować nikogo z opozycji. Byłoby to wysoce niemoralne – mówi Agnieszka Romaszewska. - Niech sobie Białorusini wybiorą i Łukaszenkę, jeśli chcą – zaznacza.

Podkreśla, że jeśli Biełsat ma spełniać swoją rolę, to jest informować, nie może zejść poniżej pewnej granicy finansowania. – Każdy grosz podatnika będzie zupełnie zmarnowany, jeśli program będzie nieatrakcyjny i oglądalność spadnie - podkreśla.

PRZECZYTAJ WYWIAD:

Gościem portalu polskieradio.pl jest Agnieszka Romaszewska, szefowa telewizji Biełsat. Czy w Pani ocenie na Białorusi jest polityk, który może skupić wokół siebie społeczeństwo i stanowi przeciwwagę dla Łukaszenki?

Trudno na razie powiedzieć, czy jest taka jedna osoba. Wykreowanie czy pojawienie się kogoś takiego, jest funkcją tego, czy taka postać jest potrzebna społeczeństwu.  W Polsce mamy tendencję przeceniać charyzmatycznych przywódców. Tymczasem tego rodzaju postać pojawia się wtedy, kiedy jest na nią zapotrzebowanie.

Byłoby bardzo poważnym politycznym błędem, gdybyśmy to my próbowali wybrać, kto w tej opozycji białoruskiej ma rację. To po pierwsze skazane na porażkę, nam się to nie uda. Ale takie tendencje są. Stąd wydaje się na przykład, że ostatnio mniej popularnym politykiem jest Aleksander Milinkiewicz,  a bardziej popularnym – Uładzimir Niaklajeu.

Aleksander Łukaszenka przegrał, czy wygrał wybory?

Warto zaznaczyć, że na Białorusi potrzeba zmian pojawia się bardzo wyraźnie.  Zgadzam się z oceną naszego MSZ, że Łukaszenka  nie wygrał wyborów w pierwszej turze. Nie świadczy to o tym, że społeczeństwo poparło kogoś innego, ale że jest już zmęczone rządami Łukaszenki. To już 15 lat. Ludzie już po prostu mają dosyć.  Jest mit na Podlasiu, że tam jest świetnie, jeśli ktoś jedzie do Mińska, mówi, że jest pięknie, czysto i neony. Ale trzeba przecież mieć emeryturę, trzeba z czegoś zapłacić. Trudy życia są ogromne, ludzie zaczynają mieć dosyć.  

Co więcej fala represji, które Łukaszenka podjął, wzmocni opozycję. Może gdyby te represje były skrajnie przerażające, gdyby np. wsadził ludzi do łagrów na 10 lat, może byłby w stanie zdławić opozycję. Jednak pakując do aresztu rzesze ludzi, którym się po prostu nie podoba jego władza, wychowuje sobie oponentów. To dziesiątki młodych ludzi. Ich nic specjalnego nie czeka w przyszłości, a to co jest doświadczeniem ich młodości, to pałowanie, areszty, co tu dużo mówić chamskie represje.  Kiedy patrzę na to, co się dzieje, widzę że Łukaszenka podpisał już wyrok na siebie. Może nie będzie on zrealizowany natychmiast, odroczony. Jednak to stare przysłowie, że bagnetami można się bronić, ale na bagnetach nie można siedzieć. Nie da rady. Władza Łukaszenki była do tej pory inna: opierała się na akceptacji szerokich kręgów społecznych, poza stolicą, w kołchozach, starszego pokolenia. Teraz jednak, gdy patrzyło się na demonstrację można było zauważyć, że na placu są też starsi ludzie. Nawet kobiety w średnim wieku, o czym nawet z oburzeniem wspomniała Lidia Jarmoszyna, szefowa Centralnej Komisji Wyborczej. „W domu siedzieć, barszcz gotować’ – oburzała się.

Takie nastroje opozycyjne mogą szerzyć się w Mińsku. Czy ludzie na prowincji czują potrzebę zmiany, wiedzą, co się dzieje w stolicy?

Należy uwzględnić, że jedna piąta mieszkańców Białorusi mieszka w Mińsku. To olbrzymie miasto, nieco większe od Warszawy, a Białoruś jest czterokrotnie mniejsza od Polski. W związku z tym, to ogromna część populacji. Coraz więcej większość Mińszczan to przyjezdni, trochę podobnie jak w Warszawie, większość ma rodziny na prowincji, jak to się mówi na Białorusi pochodzą „z wiosek”. Wiadomości roznoszą się pocztą pantoflową.

Oczywiście na prowincji bardzo brak informacji. To co jest oczywiste w Mińsku, już tak szybko do Homla czy w Baranowicz nie dotrze. Mamy przekonanie, że nasza praca między innymi temu służy. W Mińsku można te informacje pozyskać. A my pomagamy tym ludziom na prowincji, którzy też chcą się czegoś dowiedzieć, chcą brać udział w życiu społecznym swojego kraju.

W większych miastach rejonowych na prowincji są też oczywiście centra opozycji. Co mnie bardzo uderzało, często są dość zdezintegrowane. Kiedy jeszcze pięć lat temu byłam w Grodnie, odwiedzałam właśnie tak  zwany „resursnyj centr”, gdzie lokal i komputery są finansowane ze środków różnych fundacji. Przychodzą tam różni ludzie, z różnych organizacji. dziennikarze, korzystali np.  z Internetu, pracowali.
Było to zdumiewająco zdezintegrowane. Dziwiłam się, że ci ludzie w nie za dużym mieście, niby wszyscy się znają, ale mało się sobą interesują. Ich  drogi życiowe splatają się i rozplatają. Każdy sobie rzepkę skrobie, ale nie splata się to w jedną całość.

Pytanie jak to dalej będzie się układać. Moim zdaniem represje władzy mogą powodować, że ludzie będą się zrzeszali.

Należy wspomnieć, że rzeczywiste zmiany nie są jednak tyko funkcją woli narodu białoruskiego, ale też sytuacji międzynarodowej, ekonomicznej, możliwości. Wielokrotnie podkreśla się na przykład, że rewolucja ukraińska byłaby niemożliwa, gdyby nie to, że ktoś włożył w nią pieniądze, gdyby nie oligarchowie ukraińscy, którzy czuli się odsunięci na boczny tor i w pewien sposób sfinansowali tę rewolucję. Namioty na Majdanie i Chreszczatyku (główna aleja Kijowa) jednak kosztowały.
Ważna jest oczywiście koniunktura międzynarodowa, Niemcy, Rosja, Polska. Trudno zatem coś przewidywać  na pewno. Co można powiedzieć na pewno, to że Łukaszenka przystąpił do wspierania opozycji. Poprzez falę represji zabrał się za budowę nie demokratycznej, ale podziemnej opozycji.

Jedną z wielkich słabości na Białorusi było bowiem to, że była reliktem czasów demokracji.  Demokracja została przykrócona, ale partie pozostały.  Z takimi aspiracjami, że my jesteśmy partią, choć wszystkie te ugrupowania  zaczynały się mieścić w coraz mniejszych pomieszczeniach wszystkie w całości. Ciągle się łudzili, że prowadzą normalną, legalną działalność. A tu pozory były likwidowane.
Trudno było ich namówić, żeby się mówiąc kolokwialnie, opozycja nie podkładała. Jeśli było wiadomo, że będzie uderzenie władz w opozycję, to żeby schować gdzieś niektóre rzeczy, żeby nie trzymać wszystkiego w domu. Uważali, że to dziwne. Teraz już to wiedzą dobrze, że trzeba wynieść coś z domu, żeby nie mówić pewnych rzeczy publicznie. To wyłączna zasługa Aleksandra Łukaszenki.

Rozmawiałam z Aleksandrem Milinkiewiczem, który  mówił, że w pierwszym półroczu  tego roku opozycja chciała połączyć wysiłki i planowała dyskusje, rozmowy z ekspertami, z obywatelami, które miały pomóc wynegocjować wizję Białorusi, także tę gospodarczą. Czy obecnie ktoś z opozycji obecnie byłby w stanie przeprowadzić Białoruś przez przemiany gospodarcze, transformację? Czy gospodarka nie będzie takim czynnikiem, który może przywrócić Łukaszenkę do władzy, jeśli ludzie boleśnie ją  odczują? Spotkałam się z opinią, że część opozycji wolałaby poczekać, aż Łukaszenka wprowadzi pewne przemiany i dopiero wtedy wystartować z wyższego już pułapu.

Potencjalna transformacja na Białorusi to był zawsze problem, o którym myślałam z dużym drżeniem serca. Wystarczy zobaczyć, jak te procesy przebiegały na Ukrainie.  Głęboko korupcyjnie, niesłychanie niesprawiedliwie. Poziom rozwarstwienia społecznego niezwykle się tam powiększył.  I pomyśleć, że coś takiego miałoby spotkać Białoruś. Zresztą zawsze przyglądałam się ze sceptycyzmem różnym konceptom opozycjonistów, którzy chcieliby wprowadzać od ręki wolny rynek do każdego sektora, co spowoduje szybką szczęśliwość.

Zawsze myślałam, „co wy z kołchozami zrobicie”.  Większość  z nich jest niewydajnych. Przecież coś trzeba zrobić z ludźmi, którzy tam pracują.  Znam specjalistę. który np. ma pewne pomysły na to jak to zrobić, jego zdaniem najbardziej pasowałby model, który zastosowano w NRD. Studiował, w jaki sposób te przemiany odbywały się na Litwie, w Rosji, w NRD. Polska tu nie jest dobrym przykładem, bo rolnictwo było tylko częściowo skolektywizowane.

Trzeba sobie też uzmysłowić, że  istnienie kołchozów nieraz od 80, 90 lat, zmienia  strukturę wsi i obyczajowość, mentalność. Istnieje anegdota, o której opowiadał mi znajomy z Podlasia,  która dobrze ilustruje te zmiany.  Polski Białorusin przyjmował grupę tzw. władz lokalnych Białorusi. Goście zapoznawali się, jak działa samorząd, jakie ma uprawnienia, kompetencje.  Ponieważ było lato, jeden z Białorusinów, pyta niepewnie: - Ale u was pewnie prezydent żniw nie ogłasza? – Nie, absolutnie nie, skąd. – Nie, nie, tak myślałem. Ale to kto ogłasza, wojewoda? - Też nie. - A pan starosta? – Nie, każdy sam decyduje – pada wyjaśnienie. – Ale skąd on wie, kiedy ma zacząć?

Kołchozy to też infrastruktura społeczna, powielane wzorce i problemy: zanik więzi społecznych, wymagań społecznych, alkoholizm. Jak opowiadali znajomi, jeszcze 30-40 lat temu żyli ludzie przedwojenni, na przykład na Grodzieńszczyźnie, którzy trzymali tę wieś w garści. Teraz to się kompletnie rozlazło. Zrobienie z tego sensownej struktury przypomina zrobienie ryby z zupy rybnej. Nie jestem optymistką. Choć oczywiście wszystko po jakimś czasie zrobić się daje, tylko mądrze trzeba o tym myśleć.
Opowiadanie, że stworzy się milion nowych miejsc pracy? Najpierw trzeba będzie zlikwidować milion miejsc pracy  w nierentowanych, abstrakcyjnie zarządzanych zakładach. Dałby Bóg, żeby to robić naraz.

Jest bardzo poważna siła na Białorusi, która być może w takiej sytuacji transformacyjnej może być wykorzystana, to są drobni przedsiębiorcy. To jest ewenement na skalę europejską, tzn. mali przedsiębiorcy jako siła rewolucyjna. Zazwyczaj są dość konserwatywni, bronią swoich sklepików i straganów. Na Białorusi okazało się, że stali się siłą rewolucyjną, prącą do zmian, będącą w stanie się zrzeszać. Kilka razy już się zdarzyło, że mali przedsiębiorcy występowali wspólnie. Więc być może, że jeśli im się da wolną rękę, zanim zacznie się likwidować te zakłady, jeśli mądrze rozwiąże się sprawę kołchozów, może uda się to jakoś poprowadzić.

Ważna tu jest kolejność, tak zwany timing. Myślę, że opozycja białoruska, nie zdaje sobie sprawy z tego, co by ich czekało, gdy nadejdzie realna transformacja gospodarcza. Wszystko wydaje się takie piękne, trawa za płotem sąsiada wydaje się bardziej zielona. Ale nie mogą zostać takim skansenem, w końcu i tak na tę drogę muszą wejść.

Były takie pogłoski, że Łukaszenka pójdzie chińską drogą, to znaczy, że będzie rozwijał kapitalizm, ale jednocześnie wszystkich trzymał za twarz. Nawet ostatnio zaprzyjaźnił się z Chinami Pekin obiecał mu kredyt znacznie większy niż Unia oferowała. Zobaczymy, jak to będzie wyglądać.

Łukaszenka wydał dyrektywę o ułatwieniach dla przedsiębiorców, "O rozwoju inicjatywy przedsiębiorców i stymulowaniu aktywności biznesu", która pozwolić ma na dalszą liberalizację gospodarki, rozwój małego i średniego biznesu.

Choć ostatnio pewne ułatwienia dla przedsiębiorców, zwłaszcza zagranicznych, ruszyły,  Łukaszenka nie bierze jednak pod uwagę jednej rzeczy, że ważna jest stabilność też całego systemu, poczucie, że prawo jest nadrzędne nad widzimisię władzy. Nawet jeśli te ułatwienia mogą być teraz znakomite, to nie wiadomo przecież jak sytuacja będzie wyglądała za kilka lat. Poczucie stabilności jest potrzebne do prowadzenia biznesu, żeby zainwestować i zrealizować zyski w dłuższym czasie. Tu pewności nie ma. To jest problem Łukaszenki.

Jednak trzeba dodać, że czasem całkiem sensownie myśli. Można powiedzieć, że zawstydził na przykład nasz elity polityczne. Każdy kto śledził debatę  o dywersyfikacji gazu i kwestiach paliwowych, słyszał o sławnym rurociągu Odessa- Brody. Nie można było tego rurociągu zapełnić, ropy nie było, ropa miała iść do Polski. Był nieustający problem, czy Azerbejdżan dostarczy, czy Kazachstan. A potem już na koniec w tej dyskusji był problem, że rurociąg używany jest w odwrotną stronę, tzn. Rosjanie pompują nim do Odessy ropę. Więc już teraz nie da się tego odwrócić, tego nie można użyć, generalnie zaparliśmy się w niemocy, że już nic się z tym nie da zrobić. A teraz okazało się, że Łukaszenka będzie go używał, żeby sprowadzać ropę azerską, a być może wenezuelską. Okazuje się, że uda się ten bieg odwrócić, wszystko uda się omówić. Więc czasem wykazuje się całkiem sporą sprawnością.

W kontekście tych kredytów obiecanych przez Chiny - czy w czasie kryzysu, kiedy Unia nie dysponuje dużymi środkami finansowymi, jest szansa by wpłynąć na Łukaszenkę, skłonić go do współpracy, jeśli jemu głównie zależy na pomocy finansowej?  Czy istnieje szansa by wynegocjować z nim cokolwiek, jeśli Unia nie ma argumentów finansowych? Jeśli zaś Unia nie będzie dysponowała narzędziami wpływu na Mińsk, Białoruś znów może się odizolować.  Białoruś może być zostawiona sama sobie, Zachód nie będzie miał tam żadnej mocy wpływu, oprócz tego, że będzie cyklicznie potępiać represje i przyjmować uchodźców. Czy nie może być tak, że sytuacja ustabilizuje się na wiecznym impasie?

Myślę, że sytuacja może się ustabilizować na wiecznym impasie. Zwłaszcza ze względu na to, że zainteresowania Unii Białorusią nie jest przesadnie duże. Myślę, że tego obawia się m.in. Aleksander Milinkiewicz, który nawołuje do tego, by nie odcinać Białorusi od kontaktu z Europą. Obawia się, że w pewnym momencie Europa powie: "Białoruś to taki mały kraj. A okropnie kłopotliwy. To już lepiej powiemy, że one jest niedobry,  zamknijmy się na ten kraj. Będzie to i szlachetne, i moralne i bardzo wygodne.  Bo nie będzie przynajmniej kłopotu.”  Myślę, że tego scenariusza obawia się Aleksander Milinkiewicz.

Jeśli chodzi o realną pomoc finansową, to nigdy ze strony Europy nie było na nią większych szans. Zresztą wystarczy porównać, obietnice kredytu ze strony Europy i ze strony Chin, o wiele większe. Myślę, że Europa była potrzebna Łukaszence, żeby mieć jakieś pole manewru w relacjach z Rosją, pole odejścia na Zachód.  Rosja jest trudnym partnerem, jeśli jest się między ścianą i Rosją, to niewygodna sytuacja. Dobrze więc mieć miejsce za plecami, gdzie można się cofnąć. Tak manewrował białoruski prezydent, moim zdaniem.

Podobnie nie ma mowy o realnych sankcjach ekonomicznych, handlowych. Nie wydaje, mi się to sensowne, byłaby to pomyłka. Ale i pomijając moją opinię, wydaje się, że nie ma na to szans. Niemcy już teraz wypowiedziały się, że muszą przemyśleć te sankcje. Oni ewidentnie tam inwestują, cały czas sprawdzają możliwości i wcale nie zamierzają z tego rezygnować dla żadnych mrzonek. Niemiecka polityka podobno zaczęła się zbliżać nieco do naszej, tak twierdzi minister Sikorski, temu również miała służyć jego wizyta z Guido Westerwellem w Mińsku. Odegrało to chyba pewną rolę, ale nadal Niemcy, jak w ogóle w polityce zagranicznej, wciąż mają tendencję realizować tam swoje interesy. Ich interes polega na tym, żeby otworzyć ten obszar dla swoich inwestycji niemieckich.

Jeśli chodzi o przejęcie prawami człowieka, to dotychczas, do czasów Westerwellego,  zbyt duże nie było. Raczej przypominało taką Realipolitik okresu kanclerza Helmuta Schmidta i Solidarności. Paczki się wysyłało, ale uważało się, żeby stanu wojennego nie potępiać. Tzw. Ostpolitik niemiecka nie ma najlepszych konotacji w Polsce, to poczucie, że nas sprzedawano głównie.

Myślę, że jest ogromna tendencja do prowadzenia czegoś w rodzaju Ostpolitik względem Białorusi. Być może ta tendencja nie zwycięży. Jednak od czterech lat jeżdżę do Niemiec m.in. zabiegając o poparcie dla naszych inicjatyw medialnych i obserwuję takie właśnie myślenie  w stylu Ostpolitik. Co oczywiście nie jest również w interesie Polski.

Upadła inicjatywa ZBiR-u, związku Białorusi i Rosji. Czy w perspektywie jakiś rodzaj unii Rosji z Białorusią jest możliwy?

Istnieje już unia celna między Rosją a Białorusią, Rosji na tym bardzo zależało. Ogromna część eksportu białoruskiego idzie do Rosji. Białoruś żyje na tańszych paliwach z Rosji, które sprzedaje po cenach rynkowych po przerobieniu. W tym sensie można powiedzieć, że wsparcie z Rosji cały czas płynie, choć mniejsze, coraz bardziej warunkowe. Podstawowym interesem Rosji jest, by Białoruś nie wypadła całkowicie z rosyjskiej strefy wpływów. To jest kraj tranzytowy, graniczący z Unią Europejską, co znacznie zresztą utrudnia jego geopolityczną sytuację.

MSZ zwiększa pomoc rozwojową dla Białorusi, z tych środków finansowana jest również telewizja Biełsat. Czy zwiększenie pomocy oznacza, że kończą się wasze problemy finansowe?

Największym problemem tego polskiego wsparcia dla inicjatyw demokratyzacyjnych na Białorusi jest rodzaj braku konsekwencji. Przyzwyczaiłam się przez lata, że mamy szlachetny zryw, potem dużo pięknych słów, a później są problemy z realizacją. Powiedzmy sobie, to praktycznie nie zależy od rządu. To zależy od niższego aparatu z reguły. Poza tym trudno jest strukturom biurokratycznym współdziałać z  takimi instytucjami odrębnymi od nich, niebiurokratycznymi, jak np. Biełsat. Biełsat to niby instytucja jak każda inna, ale nie jest taka. Jest o wiele mniej zbiurokratyzowana, bo my o wiele bardziej pracujemy dla idei, o wiele bardziej zależy nam na celu, a nie żeby po prostu  być. Mamy więc co roku problem, bo każda struktura biurokratyczna, z jaką się stykamy, ma tendencję nas niszczyć: „o, nie wy się tu nie nadajecie, tu trzeba wam obciąć, tu ograniczyć”. Też co roku jest taki problem, że choć mam takie poczucie, że powinniśmy być  pupilem MSZ-u, to on się nawet tym chwalić nie chce. W zeszłym roku chcieliśmy zaprezentować się przy okazji prezentacji polskiej pomocy rozwojowej, to przez miesiąc dzwoniliśmy do odpowiedniego departamentu MSZ, z prośbą o rozstawienie stoisk. Nie było zgody. Nie zaproszono ani mnie, ani żadnego z naszych Białorusinów do żadnego panelu. Nie, absolutnie nie było żadnej możliwości. Wystarczy spojrzeć na stronę MSZ, ile tam jest o Biełsacie. Dla mnie to nie jest zrozumiałe.
Mam nadzieję, że w tej chwili,  to co się stało na Białorusi, też przyniesie otrzeźwienie w stosunku do tych inicjatyw.

To nie może być tak, że my działamy wbrew. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby kiedy Polska deklaruje, że będzie się starała wspierać  społeczeństwo obywatelskie na Białorusi w jakiś sposób, że my mamy problem ze zwiększeniem liczby informacji. A taki problem mamy. Nie dość, że martwimy się, że aresztują kolejnego dziennikarza, robią rewizję. Żebyśmy musieli się martwić, czy jesteśmy w stanie zrobić rozmowę dnia, czy kolejne wydanie „Obiektywu”, żebym musiała się martwić nieustająco, czy jesteśmy w stanie zapłacić dziennikarzom. Taki absurd nie powinien mieć miejsca.

Z pomocy rozwojowej 20 mln zł dla Białorusi, dla Biełsatu przeznaczone było 14 mln zł, czyli większa część tych środków...

Mimo że nadajemy 12 godzin dziennie, 17 godzin w weekendy, nasze koszty są jednymi z niższych w TVP. Są porównywalne do kanałów tematycznych, a żaden z nich nie produkuje codziennie programów informacyjnych. Żaden nie tłumaczy swoich programów na obcy język. Pomimo to nasze koszty nie są wyższe od programów tematycznych. To jest już granica, przy której zaczynamy się dusić.

Wcześniej gdy była perspektywa kolejnego obniżenia budżetu, zastanawiałam  się, czy to w ogóle ma sens. Jeśli Biełsat będzie robił program nieatrakcyjny, to powiedzmy sobie szczerze, każdy grosz polskiego podatnika, włożony w to przedsięwzięcie, będzie wyrzucony  w błoto.  To jest taka paradoksalna sytuacja, że za pewną kwotę można zrobić przyzwoity program, można go zrobić nieco taniej, ale potem trzeba będzie zasadniczo pogorszyć jakość programu. W tym momencie te pieniądze choć mniejsze, będą niepotrzebnie wydane, bo zaczniemy tracić oglądalność.  Ja na pewno swoimi rękami tej własnej inicjatywy rozbierać nie będę. Niech to robi kto inny.

Teraz  pomoc rozwojowa będzie zwiększona…

Dlatego też jestem dobrej myśli.  Zresztą osobiście zapewniał mnie o tym minister Sikorski, więc muszę przyznać, że wierzę mu.

Z Agnieszką Romaszewską-Guzy, szefową Biełsatu rozmawiala Agnieszka Kamińska, polskieradio.pl

Polecane

Wróć do strony głównej