Prof. Żurawski vel Grajewski: Rosja nie ma żadnego interesu, żeby Donald Trump wygrał wybory

2020-10-13, 09:00

Prof. Żurawski vel Grajewski: Rosja nie ma żadnego interesu, żeby Donald Trump wygrał wybory
Prezydent USA Donald Trump. Foto: East News/Xinhua News

- Rosja ukierunkowuje swoje działania na maksymalne pogłębienie konfliktu wewnątrzamerykańskiego. Stosownie do tego będzie wypuszczała w przestrzeń publiczną informacje, które będą skłócały społeczeństwo. Raz będą to informacje wykorzystywane przez Demokratów, a raz przez Republikanów. Oceniając to po owocach, Rosja nie ma żadnego interesu, żeby Donald Trump wygrał te wybory - powiedział w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego.

Powiązany Artykuł

1200_Trump_PAP.jpg
Trump mówi o "chińskim wirusie". Politolog: część wojny handlowej z Pekinem

Paweł Bączek (portal PolskieRadio24.pl): Podczas debaty generalnej 75. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ Donald Trump w ostrych słowach wypowiedział się o Chinach i ich odpowiedzialności za pandemię koronawirusa. Prezydent USA koronawirusa nazwał "niewidzialnym wrogiem" oraz "chińskim wirusem". Amerykański przywódca ocenił, że z powodu epidemii w Stanach Zjednoczonych przeprowadzono "największą mobilizację od czasów II wojny światowej". Jak pan ocenia relacje amerykańsko-chińskie w czasie kadencji Donalda Trumpa? Jaki jest etap wojny handlowej między tymi krajami?

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski (politolog, Uniwersytet Łódzki): Relacje są złe i jest to ta płaszczyzna, która ponadpartyjnie jednoczy i Demokratów i Republikanów - mimo rywalizacji wyborczej. W zasadzie można powiedzieć, że te ostre wypowiedzi Trumpa w trakcie kampanii wyborczej, skierowane przeciwko Chinom, wskazują zewnętrzny podmiot odpowiedzialny za epidemię w Stanach Zjednoczonych - i wszystkie związanie z nią cierpienia. Przebieg epidemii był w USA szczególnie drastyczny, wiele osób zmarło. To był element, który ciążył na kampanii Trumpa i ciągnął jego notowania w dół. W związku z tym, istotne jest pokazanie wroga narodowego zgodnie z prawdą, bo przecież źródłem epidemii są Chiny. Źródłem opóźnienia informacji o pandemii ze strony WHO jest fakt, że na jej czele stoją politycy protegowani przez ten kraj. Żeby nie utrudniać sytuacji politycznej Chin, WHO opóźniało podnoszenie alarmu. Również władze tego kraju długo ukrywały fakt istnienia tego zagrożenia. Podkreślanie tych wszystkich okoliczności leży w interesie politycznym Donalda Trumpa i na dodatek jest zgodne z prawdą. Oczywistym jest, że to wykorzystuje.

Rywalizacja chińsko-amerykańska w związku ze wzrostem gospodarczym Chin, który jest widoczny co najmniej od dwóch dziesięcioleci, będzie się toczyć. Prezydent Trump podjął w tym zakresie bardzo istotne działania. Punktem zwrotnym było słynne spotkanie z Kim Dzong Unem w Hanoi i następująca po nim konferencja prasowa Trumpa. Spotkanie formalnie miało być poświęcone kwestii zbrojeń nuklearnych Korei Północnej. Tematem konferencji było jednak wezwanie Donald Trumpa do regionalnych sojuszników Stanów Zjednoczonych ws. przejęcia większej odpowiedzialności finansowej i wojskowej za bezpieczeństwo na Dalekim Wschodzie.

Skutkiem amerykańskiej perswazji czy nacisku, było na przykład to, że Japonia zmieniła konstytucję, odeszła od zasady utrzymywania jedynie skromnych Sił Samoobrony - stworzyła armię z prawdziwego zdarzenia, zdolną do operacji ekspedycyjnych, zagranicznych. Trump wezwał również Koreę Południową do zwiększenia finansowania wspólnych manewrów, podobnie rzecz się miała w odniesieniu do Tajwanu czy Filipin. Sam fakt, że konferencja miała miejsce w Hanoi był rodzajem zaproszenia dla Wietnamu - dla którego Chiny stanowią tradycyjnego, historycznego wroga.

Stało się tak mimo różnic ustrojowych i pamięci wrogości z czasów Zimnej Wojny, która to wojna akurat w Wietnamie była gorąca - kiedy to po przeciwnych stronach stały Stany Zjednoczone i komunistyczny Wietnam. Teraz to zagrożenie chińskie powoduje, że te relacje są inne i w systemie sojuszy amerykańskich na Dalekim Wschodzie byłoby miejsce i dla Wietnamu.

To jest szersza polityka Donalda Trumpa, zmierzająca do redukcji skali obciążeń spoczywających na barkach obywateli amerykańskich poprzez przerzucenie ich części na barki wiodących sojuszników regionalnych, w tym przypadku Japonii na Dalekim Wschodzie. Podobną linię polityczną przyjętą w odniesieniu do Europy - Niemcy nie podjęli się tej roli, którą tam przyjęła Japonia. W związku z czym rola ta przypadła Polsce.

USA podjęły również podobne działania w odniesieniu do Bliskiego Wschodu - gdzie w roli wiodących sojuszników regionalnych miałyby wystąpić Arabia Saudyjska i Izrael - stąd słynna konferencja bliskowschodnia w Warszawie. Te wszystkie elementy zostały połączone i mają one swoje źródło w rywalizacji dalekowschodniej z Chinami, gdzie całość amerykańskiej sceny politycznej - i Demokraci i Republikanie - ma jednolity przekaz nt. głębokich sprzeczności interesów narodowych Stanów Zjednoczonych i Chin. Trzeba również pamiętać o rywalizacji ekonomiczno-wywiadowczo-informatycznej, czyli słynnym sporze o technologię 5G i amerykańskich naciskach na sojuszników, aby nie przyjmowali chińskiej technologii.

Poczucie zagrożenia za strony Chin jest istotne. Protekcja rynku amerykańskiego dotyczy tego kraju oraz innych podmiotów. Polityka amerykańska jest w tej chwili nakierowana na ochronę własnego rynku pracy. Pandemia pokazała, że łańcuchy dostaw mogą być zerwane i bezpieczniej jest mieć fabryki u siebie, a nie w Chinach - jak to miało miejsce w poprzednich dekadach.

Dodatkowo 30 lat polityki "jednego dziecka" w Chinach ma swoje bardzo głębokie skutki demograficzne - będą one pierwszym narodem w historii ludzkości, który zestarzeje się zanim się wzbogaci. Przyszłość rywalizacji amerykańsko-chińskiej musi uwzględniać także ten czynnik, a kwestie aborcyjne są bardzo słabo wypominane Chinom przez kraje Zachodu. Co więcej, Chiny sąsiadują z Indiami, których potęga demograficzna jest porównywalna, a wkrótce będzie większa. Amerykanie mają tutaj dodatkowe możliwości gry.

Powiązany Artykuł

PAP Donald Trump 1200.jpg
Donald Trump: nikt nie jest bardziej stanowczy wobec Rosji niż ja

Jak w takim razie wyglądają relacje na linii USA-Rosja? Przedstawiciele amerykańskiego wywiadu uważają, że Rosja stosuje różne środki, by oczerniać demokratycznego kandydata na prezydenta Joe Bidena przed listopadowymi wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych, a osoby związane z Kremlem wspierają kandydaturę prezydenta Donalda Trumpa. Na ile są to prawdziwe słowa, a na ile tzw. gra służb? Jak wiemy, cztery lata temu, w 2016 r. zarzucano Trumpowi pewne powiązania z Putinem.

Rosja, wbrew temu co chcieliby Republikanie czy Demokraci, nie gra ani na jednego, ani na drugiego kandydata. Rosja ukierunkowuje swoje działania na maksymalne pogłębienie konfliktu wewnątrzamerykańskiego. Stosownie do tego będzie wypuszczała w przestrzeń publiczną informacje, które będą skłócały społeczeństwo. Raz będą to informacje wykorzystywane przez Demokratów, a raz przez Republikanów. Oceniając to po owocach, Rosja nie ma żadnego interesu, żeby Donald Trump wygrał te wybory.

To prezydent Donald Trump podejmował decyzje ws. wschodniej flanki NATO. Na dodatek Trump w relacjach z Polską w bardzo istotny sposób wzmocnił wojskowo nasz kraj, a także polski projekt Trójmorza - politycznie i gospodarczo. Dodatkowo prezydent USA prowadzi politykę wypierania gazu rosyjskiego z Europy Środkowo-Wschodniej poprzez współpracę z naszym krajem, a więc uderza w fundamenty budżetu rosyjskiego. Trump wzmacnia również obecność wojskową Stanów Zjednoczonych w naszej części Europy, a na dodatek czyni to w oparciu o państwa wschodniej flanki NATO, które znane są z głębokiej nieufności wobec Rosji. Te wszystkie działania są szczególnie znaczące, jeśli popatrzymy na poprzedniego prezydenta - Baracka Obamę - który zlikwidował projekt tarczy antyrakietowej i ogłosił reset z Rosją.

Rosja odrzucała jednak wszelkie opcje resetu ze strony USA. Były one wysyłane do Moskwy w dosyć naiwny sposób w nadziei, że Rosja kierowana jest rozumianym na zachodni sposób, chłodno skalkulowamnym interesem narodowym, a nie klanowym interesem siłowików (oficerów specsłużb z których wywodzi się Putin - red.) jako ludzi Kremla. Liczono, że Rosja zachowa się jak normalne państwo i będąc sąsiadem potężniejących Chin, postara się tę potęgę chińską zrównoważyć sojuszem ze Stanami Zjednoczonymi.

To jest jednak mentalnie-psychologicznie niemożliwe do wykonania dla rosyjskiej klasy politycznej. Bez względu na to, o którym obozie politycznym w Stanach mówimy, te ukłony wobec Rosji kończyły się takim samym, negatywnym wynikiem. Można mieć nadzieję, że Amerykanie czegoś się nauczyli i nie będą mieć złudzeń, przynajmniej, dopóki Putin będzie u władzy.

Obecnie rywalizacja amerykańsko-rosyjska jest istotna na wielu płaszczyznach. Nie tylko w Europie, ale i na Bliskim Wschodzie, gdzie Rosja ma wpływy w Syrii i próbuje sięgać dalej, aż po Libię. Ma również swoje wpływy na Kubie i w Wenezueli, utrzymuje sojusz polityczny z Chinami. Stany Zjednoczone są w retoryce rosyjskiej głównym wrogiem i mącicielem światowym. Rosja z kolei jest sprzymierzona z Iranem - należy jednak pamiętać, że jest w pewnym sensie "sprzymierzona", bo Rosja nigdy nie jest szczerym sojusznikiem wobec kogokolwiek. Jak wiemy, Iran jest fundamentalnym wrogiem Stanów Zjednoczonych. Podsumowując, Rosja jest zdecydowanie uważana w Waszyngtonie za strategicznego rywala - nie tej skali co Chiny, bo jest oczywiście słabsza, ale bez żadnych złudzeń co do rzeczywistej pozycji i zamierzeń Kremla.

Powiązany Artykuł

amerykańscy żołnierze wojsko usa 1200.jpg
Pentagon: zapadła decyzja o wycofaniu 9,5 tys. amerykańskich żołnierzy z Niemiec

Tłumacząc swoją decyzję o wycofaniu części wojsk USA z Niemiec Donald Trump przypomniał, że Niemcy od dawna nie wywiązują się z przyjętego w ramach NATO zobowiązania przeznaczenia 2 proc. PKB na obronność. Wskazał też na współpracę Berlina z Moskwą przy budowie gazociągu Nord Stream 2. Jak oceniać tę decyzję w kontekście stosunku Donalda Trumpa wobec NATO? Jak zatem patrzeć na relacje prezydenta USA z Europą, Polską?

Jak w każdej demokracji, trzeba to rozpatrywać w wymiarze dążenia Donalda Trumpa do odnowienia mandatu wyborczego, uzyskania poparcia obywateli własnego państwa. Ta sytuacja wygląda w taki sposób, że Stany Zjednoczone będąc demokracją, od 2001 r. (zamachu z 11 września na World Trade Center i Pentagon - red.) toczą wojnę. To jest bardzo długi okres jak na demokrację. Związane z tym ciężary wojenne w postaci wydatków wojskowych i ofiar ludzkich są ważkie wyborczo. Stąd każdy przywódca bądź kandydat na prezydenta USA musi obiecywać obywatelom redukcję tych ciężarów. Żeby nie zdestabilizować systemu międzynarodowego i bezpieczeństwa gwarantowanego przez prestiż i potęgę Stanów Zjednoczonych, nie można po prostu zredukować wydatków. Trzeba redukcję własnych wydatków zastąpić zwiększeniem wydatków innych sojuszników, których interes bezpieczeństwa jest zbieżny z interesem Stanów Zjednoczonych.

Prezydent Trump prowadzi politykę redukcji ciężarów spoczywających na barkach obywateli amerykańskich poprzez próbę ich przerzucenia na wybranych, wiodących sojuszników regionalnych. Na Dalekim Wschodzie była to Japonia, w Europie miały być Niemcy - z uwagi na potencjał gospodarczy, demograficzny i technologiczny. Taką ofertę Niemcom złożono. Stany Zjednoczone prosiły Niemcy i inne kraje europejskie o zwiększenie wydatków na obronność. Jasne jest jednak, że 2 proc. PKB Słowenii należącej do NATO to nie to samo co 2 proc. PKB Niemiec. Dużym państwem z wielkim potencjałem, który przeznacza na zbrojenia stosunkowo mało są Niemcy, które są bronione przez armię amerykańską, która tam stacjonuje. Jak słusznie wskazał prezydent Trump, żołnierze amerykańscy opłacani przez amerykańskich podatników bronią Niemiec, które nie chcą płacić za swe bezpieczeństwo, ale płacą Rosji za gaz i otwierają dla niej rynek gazowy UE, co wzmacnia zdolności Rosji do finansowania własnych zbrojeń - poprzez prowadzone biznesy gazowe na linii Berlin-Moskwa.

Skoro nacisk na zwiększenie wydatków przez Niemcy okazał się nieskuteczny, to musiał pociągnąć za sobą pewne konsekwencje. Żeby było wiadomo, że nie odmawia się Amerykanom, że nie lekceważy się amerykańskich żądań w ramach NATO za darmo. Można to zrobić, ale to kosztuje. W tej sytuacji i zważając na to, że Niemcy nie są krajem frontowym NATO - ich terytorium nie może być bezpośrednio zagrożone inaczej niż przy użyciu broni nuklearnej - nastąpiła zagrywka znana z czasów Zimnej Wojny - czyli przemieszczenie części sił do obszarów, które są rzeczywiście zagrożone. Tym krajem jest Polska - i tutaj te wojska amerykańskie zostały powitane z radością.

Można to zatem określić jako przejaw pogarszających się stosunków amerykańsko-niemieckich. Z naszego punktu widzenia nie jest dobrze, kiedy następuje osłabienie jedności NATO. To nie jest w interesie Polski. Jest jasne, że logistyka ewentualnej pomocy amerykańskiej dla naszego kraju (w razie problemów z Rosją) będzie zależała od drożności terytorium Niemiec na przerzut wojsk USA. Polska jest zainteresowana tym, aby relacje niemiecko-amerykańskie były jak najlepsze. Oczywiście, jesteśmy zainteresowani zwiększeniem obecności wojsk amerykańskich na naszym terytorium, ale nie poprzez zmniejszanie ich obecności w jakimkolwiek innym państwie europejskim. Chcielibyśmy, żeby Amerykanów było w Europie więcej, a nie mniej.

Niemcy podjęły decyzję o niewspółpracowaniu z USA w tym zakresie - innymi słowy postawiły przywódcę amerykańskiego w sytuacji, w której musiałby powiedzieć swoim wyborcom, że to na ich barkach - a nie niemieckich - będzie spoczywał ciężar kosztów obrony Niemiec. W takiej sytuacji postępowanie Donalda Trumpa jest jak najbardziej zrozumiałe. Dobrze, że chociaż korzyści ze zwiększenia obecności wojsk amerykańskich ma Polska. Polska jest w tej sytuacji "second best solution" - skoro Niemcy nie chcą pełnić roli wiodącego sojusznika na wschodniej flance NATO, to kolejnym najlepszym państwem jest Polska. W konsekwencji nasz kraj stał się ważnym partnerem Stanów Zjednoczonych w tym zakresie.

Powiązany Artykuł

Trump 1200 free.jpg
"Odpowiedź będzie tysiąc razy silniejsza". Trump ostrzega Iran przed próbą ataku na USA

W połowie września Donald Trump zapowiedział "tysiąc razy silniejszą" odpowiedź Stanów Zjednoczonych na jakikolwiek atak ze strony Iranu. Serwis Politico powołując się na informacje służb wywiadowczych poinformował, że irański rząd rozważa próbę zamachu na ambasador amerykańską w RPA Lanę Marks. Według źródeł Politico zagrożenie, wykryte wiosną, stało się bardziej konkretne w ostatnich tygodniach w sytuacji, gdy Teheran zamierza pomścić śmierć wpływowego irańskiego generała Ghasema Solejmaniego. Jak oceniać te doniesienia?

Wkraczamy w obszar walki służb specjalnych, który ze swej natury jest skryty i a dotyczące go fakty nieujawnione. Gdyby takie uderzenie zostało przeprowadzone w najbliższych dniach, tuż przed wyborami w USA, wpłynęłoby z pewnością na nastroje wyborcze w Stanach Zjednoczonych. Cała ta sytuacja trwa od jakiegoś czasu. Prezydent Trump wydał tak ostre oświadczenie po to, żeby zadziałać odstraszająco. Żeby uzmysłowić decydentom w Iranie, że jest świadom stawki całej gry i w razie jej podjęcia przez Iran, odpowiedź Stanów Zjednoczonych będzie bardzo bolesna. Po to właśnie, żeby Iran takiego kroku nie czynił.

Amerykański prezydent lubi mocne sformułowanie. Podczas debaty generalnej 75. sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych, Donald Trump chwalił się, że Stany Zjednoczone "zrównały z ziemią Państwo Islamskie (IS)". Jak pan to skomentuje?

Państwo Islamskie jako jednostka terytorialna nie istnieje. Jako struktura terrorystyczna będzie pewnie się przetwarzać, ale wojna z fundamentalizmem islamskim będzie jeszcze długo trwała. Rozmawiając o sytuacji na Bliskim Wschodzie trzeba pamiętać, że skala wagi tego regionu dla Stanów Zjednoczonych po 2016 r. w wydatnej mierze spadła. Amerykanie podjęli wówczas decyzję o uwolnieniu własnych zasobów ropy naftowej i gazu - wcześniej był zakaz eksportu. Po 2016 r. Amerykanie jako eksporter wkroczyli na rynki światowe. W związku z tym, import tych surowców z Bliskiego Wschodu stracił strategiczne znaczenie dla Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie surowce są konkurencyjne cenowo, są tańsze niż były w czasie poprzednich technologii. Stabilność i obrona dostaw z Bliskiego Wschodu dla Zachodu przestała być fundamentalnym interesem amerykańskim, ale jest nadal fundamentalnym interesem europejskim. Tyle, że Europa nie ma zdolności wojskowych do interwencji na tym obszarze w tak dużej skali by być skuteczną.

W związku z tym, istnieje pewnie wyzwanie ideologiczne, bo to islamiści wybrali sobie Stany Zjednoczone jako wroga. Istnieją również bardzo silne związki polityczne amerykańsko-izraelskie. Natomiast uprzedni fundament biznesowy w postaci ropy uległ znacznej redukcji w optyce zainteresowań Stanów Zjednoczonych. Oczywiście Amerykanie nie życzyliby sobie, żeby jakiś inny ośrodek zmonopolizował wydobycie i dostawy tego surowca z Bliskiego Wschodu.

Gdyby z Bagdadu rządzono całością pól naftowych, to byłby problem - ale obecnie nie ma takiego zagrożenia. Złamanie zdolności ekspansjonistycznej Państwa Islamskiego jest sukcesem, który już został odniesiony. To także uwolniło politykę amerykańską od sojuszu z Kurdami irackimi i przede wszystkim syryjskimi - a sojusz ten podminowywał relacje amerykańsko-tureckie. Istotna część interesów amerykańskich w tym zakresie została zachowana. Cel z ostatnich lat - zniszczenie Państwa Islamskiego w jego podstawowej strukturze - został osiągnięty. Redukuje to znaczenie Kurdów w polityce Waszyngtonu, umożliwia USA poprawę relacji z Turcją i tym samym umocnienie spoistości NATO na południowo-wschodniej flance Sojuszu. Zadanie to będzie teraz łatwiejsze, pozostaje jednak nadal zadaniem dopiero do wykonania.


Rozmawiał Paweł Bączek, portal PolskieRadio24.pl


***

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbędą się 3 listopada (opr. Maciej Zieliński/PAP) Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbędą się 3 listopada (opr. Maciej Zieliński/PAP)

Polecane

Wróć do strony głównej