Wybory w Wielkiej Brytanii. Ekspert PISM: wynik ważny dla Polski, w kontekście brexitu, NATO, polityki klimatycznej

2019-12-12, 13:40

Wybory w Wielkiej Brytanii. Ekspert PISM: wynik ważny dla Polski, w kontekście brexitu, NATO, polityki klimatycznej
Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson. Foto: PAP

- Wybory w Wielkiej Brytanii toczą się o "być albo nie być" brexitu – przesądzić może niewiele głosów z okręgów marginalnych – mówi dr Przemysław Biskup (PISM). Jak zauważa – nawet kilkadziesiąt tysięcy głosów może zdecydować o kształcie przyszłego rządu brytyjskiego.

- Torysi potrzebują klarownej większości po tych wyborach, bo nie mają potencjalnych koalicjantów, pozostałe zaś partie mogą utworzyć koalicję antykonserwatywną – zauważa dr Przemysław Biskup (PISM) w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl, komentując rozkład sił na brytyjskiej scenie politycznej przed wyborami.

Powiązany Artykuł

EPA wybory Wielka Brytania 1200.jpg
Wybory w Wielkiej Brytanii. Mają przełamać brexitowy impas

Rząd Partii Pracy zapowiada obcięcie wydatków na obronę, co nie jest korzystne z punktu widzenia NATO – zaznacza analityk PISM. Jego zwycięstwo oznaczałoby, jak mówi ekspert, odwrót od brexitu, ale nie wiadomo na ile skuteczny i najprawdopodobniej okupiony wieloletnią niestabilnością kraju. Do tego dochodzi radykalny plan gospodarczy – łącznie z nacjonalizacją gospodarki w zakresie usług publicznych i zapowiadanym podniesieniem obciążeń podatkowych – zauważa dr Biskup.

Stawką wyborów, jak mówi nasz rozmówca, jest też kwestia kolejnego referendum ws. niepodległości Szkocji, gdzie znajdują się ważne bazy NATO.

Jeśli ostatecznie wygra Johnson, jakie będą kolejne kroki jego brexitowego planu? Kto prowadzi obecnie kampanię Borisa Johnsona, co robi znany z filmu o brexicie strateg Dominic Cummings? Jakie postaci były widoczne w tej kampanii i czym się ona charakteryzowała? O tym w rozmowie dr. Przemysławem Biskupem.

***

PolskieRadio24.pl: Jak przebiegała kampania przed wyborami w Wielkiej Brytanii? Na ile odpowiadała znaczeniu tych wyborów?

Dr Przemysław Biskup, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych: Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nie była szczególnie zaskakująca, przynajmniej z punktu widzenia marketingu politycznego.

Charakterystyczna dla tej kampanii była jednak strategia. Partia Konserwatywna podkreślała, że chce wyłonić większość parlamentarną, zdolną do przeprowadzenia brexitu i w tym celu starała się zdobyć poparcie tradycyjnych wyborców laburzystowskich w "matecznikach" Partii Pracy.

Wyjątkowy był stopień ukierunkowania kampanii na poprzemysłowe okręgi na północy Anglii i w Walii. To frontalny szturm na bastiony konkurentów. To był nowy element, ponieważ w poprzednich latach kampanie toczyły się o tzw. polityczny środek, w praktyce głównie o duże miasta. Tutaj zaś mamy do czynienia z przeniesieniem walki politycznej na skrzydła.

To wiąże się z przyjęciem przez konserwatystów, wraz z wyborem Johnsona na przywódcę tej partii, profilu "partii brexitu". Torysi obecnie intensywnie utożsamiają się z tym procesem. Partia ta podkreśla, że jest za porozumieniem z UE w sprawie brexitu, ale w razie potrzeby jest też gotowa na brexit bez porozumienia.

Apel torysów do tradycyjnych wyborców labourzystów bierze się stąd, że masowo poparli oni brexit w 2016 r. A na tle torysów postawa Partii Pracy w kwestii brexitu jest dość niejasna, choć generalnie postrzegana jest jako antybrexitowa.

Czyli mamy podział na brexit i antybrexit w kampanii.

Jednak z punktu widzenia osób o zdecydowanych poglądach na brexit postawa Partii Pracy jest mało zdecydowana. Elektorat laburzystów jest głęboko podzielony w tej sprawie – dwóch na trzech wyborców popiera pozostanie w UE, a jeden na trzech – wyjście z UE.

Partia Pracy próbowała w kampanii balansować między tymi dwoma opcjami, ale na ile jej się to udało, zobaczymy już za dwa dni. Na terenie Anglii i Walii pod względem krytyki brexitu labourzyści ustępują Liberalnym Demokratom i Zielonym, a na terenie Szkocji - Szkockiej Partii Narodowej. Jednocześnie w oczach zwolenników brexitu są zbyt mało zdecydowani, aby zagwarantować wyjście Wielkiej Brytanii z UE.  

Swoją specyfikę ma też kampania w Szkocji. Tam tematem wyborów obok brexitu jest kwestia drugiego referendum niepodległościowego. Szkocka Partia Narodowa głosi, że jeśli uzyska większość mandatów, chce takie referendum rozpisać.

To modyfikuje tradycyjne podziały partyjne, bo według logiki podziału na niepodległościowców i unionistów, jako główna partia unionistyczna pod względem siły i wyrazistości prezentują się konserwatyści, pomimo zdominowania szkockiej sceny politycznej przez centrolewicę. Ta sytuacja paradoksalnie wzmacnia konserwatystów i osłabia labourzystów, mimo że ci ostatni tradycyjnie osiągali tam lepsze wyniki w ciągu ostatnich kilku dekad.

Czy w kampanii obecny jest tylko brexit?

Wszystkie partie poza Partią Pracy starają się ukierunkować kampanię na brexit, chociaż z różnych pozycji: torysi z probrexitowych, Partia Brexitu także, choć jeszcze radykalniej, a Liberalni Demokraci, Partia Zielonych i Szkocka Partia Narodowa – z pozycji antybrexitowych. Wszystkie te partie chciały jednak, by kampania toczyła się w sprawie brexitu.

Natomiast Partia Pracy, ponieważ nie była w stanie zająć ani jednoznacznego, ani atrakcyjnego dla wyborców stanowiska w sprawie brexitu, podejmowała działania, by przekierować główną tematykę kampanii, podobnie jak to się stało w 2017 roku, na kwestie polityki społecznej.

Pytanie na ile im to się udało. W świetle sondaży wydaje się, że działania laburzystów przyniosły pozytywne dla nich efekty, ale nie wyeliminowały prowadzenia Partii Konserwatywnej, a i nie odebrały jej szansy na samodzielne zwycięstwo.

Najnowsze sondaże pokazują prowadzenie konserwatystów, ale w przedziale między 6 a 15 punktów procentowych. To bardzo istotne, bo wynik wyborczy na poziomie tej dolnej granicy oznaczałoby brak samodzielnej większości dla konserwatystów. Powszechnie się uważa, że konserwatyści potrzebują około 10 punktów procentowych przewagi nad Partią Pracy, by mieć samodzielną większość i faktycznie wygrać wybory. Teraz, gdy widzimy różnicę 6-15 punktów, to wydaje się, że w ramach skali błędu pomiarowego sondaży możliwe jest zarówno faktyczne zwycięstwo laburzystów, jak i kolejny klincz lub samodzielne zdecydowane zwycięstwo torysów. Dlatego niemożliwe jest, by przed piątkiem rano przewidzieć, jaki będzie wynik. Musimy poczekać.

W Wielkiej Brytanii mamy inny system wyborczy niż w Polsce.

W kontekście wyników i sondaży koniecznie trzeba uwzględnić specyfikę systemu wyborczego. Porównajmy z systemem polskim. Wybory do parlamentu brytyjskiego są niemal zupełnym przeciwieństwem wyborów do Sejmu.

W wyborach do Izby Gmin głosy w skali krajowej się nie kumulują, a w wyborach do Sejmu się kumulują. W wyborach do Izby Gmin nie mamy żadnych formalnych progów wyborczych, w wyborach do Sejmu mamy takie progi. Wybory do Sejmu prowadzi się w skali regionalnej i ogólnokrajowej, a głosy zdobyte przez partię w województwach, w których poszło lepiej, wspomagają jej pozycję tam, gdzie poszło jej gorzej. W Wielkiej Brytanii mamy tymczasem 650 jednomandatowych okręgów wyborczych i w każdym z nich prowadzi się de facto samodzielną kampanię wyborczą, wygrywając zwykłą większością. Ta zwykła większość - w skali typowego okręgu, który ma ok. 100 tysięcy wyborców – to może być nawet tylko kilkanaście głosów.

To powoduje, że prognozowanie statystyczne wyniku wyborów brytyjskich jest bardzo trudne. Obecnie najbardziej wiarygodne sondaże przedwyborcze w Wielkiej Brytanii prowadzone przez firmę YouGov (aby być miarodajne - red.) muszą mieć ok. 100 tys. respondentów! W skali kraju o różnicy między zwycięstwem a przegraną danej partii może zdecydować naprawdę bardzo mała liczba głosów oddanych w tak zwanych okręgach marginalnych. Na przykład w 2017 roku to było łącznie mniej więcej 50 tysięcy ludzi, rozproszonych między różne kluczowe okręgi.

Wszystko wskazuje na to, że wyścig wyborczy będzie bardzo wyrównany. Dlatego można rozmawiać tylko w kategoriach prawdopodobieństwa. Najbardziej prawdopodobny w świetle ww. sondażu YouGov wynik to samodzielne, ale nie bardzo duże zwycięstwo konserwatystów.

Jakie mogą być tego skutki?

W kontekście skutków wynik taki oznaczałby to, że Boris Johnson zachowa władzę i może zrealizować swój pomysł na brexit. Każdy inny wariant, zważywszy na to, że konserwatyści najprawdopodobniej nie będą mieli możliwości zawarcia koalicji, oznacza, że rząd formowałaby Partia Pracy z poparciem pozostałych partii centrolewicowych. Jeśli wynik będzie bardzo wyrównany, możliwe są kolejne wybory już w lutym.

Zwycięstwo centrolewicy oznaczałoby prawie na pewno ostry zwrot ku renegocjacji brexitu, by uczynić go bardziej "miękkim" i następnie w stronę referendum, z wyborem między tym "miękkim" brexitem a pozostaniem w UE.

Taki wariant jednak wiązałby się z niestabilnością w Wielkiej Brytanii, a może także w UE. Wielka Brytania będzie poddawana oddziaływaniu sił probrexitowych, ponieważ one nie znikną – nawet jeśli przegrają wybory, pozostaną stałym elementem polityki brytyjskiej w najbliższych latach.

Unia Europejska też już chce rozstrzygnięcia.

Plan referendum ws. UE wiąże się też z koniecznością przedłużenia okresu wyjścia z UE poza obecną datę 31 stycznia 2020 r., na co wymagana jest jednomyślna zgoda państw UE. W tym wariancie przedłużyłby się okres niestabilności, ale nadal nie byłoby pewności w kwestii ostatecznego rozwiązania sprawy brexitu.

Trzeba też mieć świadomość, że Partia Pracy idzie do wyborów z dość radykalnym programem reform gospodarczych, m.in. nacjonalizacją niektórych gałęzi gospodarki czy usług publicznych, które są w Wielkiej Brytanii sprywatyzowane oraz z programem obniżenia wydatków obronnych.

To może wpłynąć na stabilność gospodarczą Wielkiej Brytanii oraz na jej politykę bezpieczeństwa. Cięcia w zakresie wydatków zbrojeniowych mogą łatwo obniżyć jej możliwości w zakresie obecności na flance wschodniej i wiarygodność jako sojusznika w NATO.

Ponadto, jeśli elementem koalicji centrolewicowej miałaby być Szkocka Partia Narodowa, to w krótkim czasie mielibyśmy zapewne do czynienia z ponowieniem referendum ws. niepodległości Szkocji.

Czy mogłoby ono zakończyć się wynikiem za niepodległością Szkocji?

Z naszej perspektywy trzeba by mówić o ryzyku. W 2014 r. niepodległość przegrała 45% do 55% głosów. Obóz niepodległościowy tym razem miałby bardzo dobre pozycje wyjściowe i jego zwycięstwo jest bardzo prawdopodobne. Obecnie sondaże pokazują, że opinia publiczna w Szkocji jest już podzielona na pół w tej prawie. To wzmacnia ryzyko podziałów Zjednoczonego Królestwa. Z polskiej perspektywy kluczowe jest, że na terenie Szkocji znajduje się bardzo duża część infrastruktury wojskowej Wielkiej Brytanii, w tym najważniejsza baza okrętów z napędem atomowym i głowicami balistycznymi, której nie można de facto przenieść gdzie indziej. To podstawa brytyjskiego odstraszania atomowego. Skutki takiej secesji byłby daleko idące, nie tylko dla Wielkiej Brytanii, ale dla NATO.

Boris Johnson wypowiadał się już w sprawie drugiego referendum europejskiego: mówił, że czynne prawo wyborcze dla obywateli UE podważy wyniki referendum.

Drugie referendum najprawdopodobniej zostałoby zbojkotowane przez ideowych zwolenników brexitu i w takim przypadku nie spełni swojej roli legitymizacyjnej. Po drugie, jeśli złamać zasadę, że nie powtarza się referendum w danej sprawie w krótkim okresie, to traci się możliwość odmowy powtórzenia szkockiego referendum w sprawie niepodległości. Ten właśnie czynnik powoduje, że w Szkocji konserwatyści mają szansę otrzymać bardzo dobry wynik. Bo w Szkocji wielu myśli już nie w kategoriach brexitu, ale referendum nt. niepodległości. Chcąc utrącić pomysł takiego drugiego referendum w zarodku, wyborcy mogą dać Johnsonowi szansę by sformował rząd, nawet jeżeli w normalnych okolicznościach głosowaliby na centrolewicę zamiast konserwatystów.

Podsumowując, patrząc na całokształt: najbardziej prawdopodobne jest to, co już było: rząd konserwatystów i ciąg dalszy planu brexitowego Johnsona.

Tak. Plan Johnsona zakłada ratyfikację porozumienia o wyjściu z UE z datą 31 stycznia 2020 roku, potem prowadzenie rozmów na temat docelowych relacji. Na razie Johnson zarzeka się, że zrobi to do końca 2020 roku, bez przedłużenia okresu przejściowego. Jestem w tym zakresie jednak bardzo sceptyczny.

Pytanie, czy da się wynegocjować i ratyfikować umowę na temat docelowych relacji do końca 2020 roku. Jest też pytanie o zakres umowy: mniej ambitna może być zatwierdzona tylko przez organy UE (Radę i Parlament Europejski), jeśli jednak umowa miałaby szerszy zakres przedmiotowy, to procedura przewiduje też ratyfikację przez parlamenty 27 państw członkowskich. Sama umowa o wyjściu przewiduje możliwość przedłużenia okresu przejściowego o rok lub dwa. Na razie w kampanii Johnson zarzeka się, że nie przedłuży jej w ogóle.

Jeśli Johnson nie dostanie większości?

Mogą być kolejne wybory. Jeśli jednak zabraknie mu 15-20 głosów do większości, to sformowana zostanie koalicja centrolewicowa, kierowana przez Partię Pracy. Wydaje się, że Partia Konserwatywna nie jest zdolna do sformowania własnej koalicji. Natomiast przeciwko niej mogą się zjednoczyć wszyscy pozostali. Najbardziej prawdopodobny wariant tego scenariusza to mniejszościowy rząd Partii Pracy z poparciem mniejszych partii.

Jeśli jednak patrzymy na sytuację przed wyborami, to w latach 2017-19 zarówno premier Theresa May, jak i Boris Johnson bazowali na poparciu 10 kluczowych posłów partii DUP. Ale Północnoirlandzka Demokratyczna Partia Unionistyczna (DUP) nie poparła umowy Johnsona – głosowali przeciwko niej.

Są zatem dla konserwatystów straceni.

Trudno sobie wyobrazić, że będą negocjowali umowę koalicyjną z Johnsonem. Możliwe są jednak inne warianty: negocjacja kolejnej umowy z UE, może zamiana Johnsona na innego lidera, który będzie w stanie porozumieć się z partią DUP.

Możliwe są wciąż wydarzenia, które mogą wpłynąć na wynik wyborów: wiele mówiło się na przykład o wizycie Johnsona w szpitalu, gdzie nie chciał oglądać zdjęć małego chorego chłopca, który czekał na lekarzy z zapaleniem płuc i spał gdzieś na stercie ubrań. Takie sytuacje to woda na młyn kampanii laburzystów.

Pojawili się nowi liderzy?

Nowi nie, można mówić o pozycjonowaniu dotychczasowych liderów. Widzimy duże eksponowanie Jo Swinson – nominowanej niedawno na lidera Liberalnych Demokratów.

Widać, że w Partii Pracy trwają przygotowania do zastąpienia Jeremy’ego Corbyna. Nawet jeśli odniesie sukces, to Corbyn powoli będzie szykował się do odejścia, ma on już 70 lat. Nieprzypadkowo zapewne do debat telewizyjnych wystawiano Rebeccę Long-Bailey. Ona ma 40 lat, reprezentuje lewe skrzydło Corbyna. Jest też większe eksponowanie nieco młodszych polityków z pokolenia Corbyna: takich jak John McDonnell, formalnie zastępca Corbyna, czy Diane Abbott, Emily Thornberry, oraz oczywiście ich konkurentów z prawego skrzydła Partii Pracy.

Nie ma jednak takiego odkrycia kampanii, jakim był Nick Clegg w 2010 roku.

Liderzy sobie radzą?

Johnson zaś ma obecnie wskaźnik postrzegania na poziomie minus 5-10 proc., to znaczy jest postrzegany negatywnie, ale Corbyn na poziomie minus 30. To nie jest dobry wynik dla lidera opozycji po 9 latach rządów opcji przeciwnej.

W Polsce wiele osób oglądało fabularny film "Brexit", oparty na dziennikarskich książkach Tima Shipmana, który opowiada o kampanii brexitowej kierowanej przez Dominica Cummingsa.

Do momentu rozpoczęcia kampanii był on głównym doradcą Borisa Johnsona jako premiera. Zapewne po zakończeniu kampanii znowu nim będzie.

Co robi teraz?

Zszedł na dalszy plan, bo górę wziął inny team, prowadzony przez Lyntona Crosby’ego, specjalizujący się w kampanii parlamentarnej. Cummings jest raczej strategiem politycznym.

Jego kampania w 2016 r. wzbudziła grozę. Czy sprawa Cambridge Analityca ma dalsze echa? Nic się z tym nie dzieje?

Sytuacja jest porównywalna do kampanii Obamy w 2008 roku, w której po raz pierwszy wykorzystano innowacyjnie i na wielką skalę media społecznościowe, zwłaszcza Twittera, np. do zbierania funduszy, czy tworzenia flashmobów. Tutaj w filmie "Brexit" widzimy podobny efekt. Nie należy lekceważyć potencjalnych ingerencji rosyjskich w kampanię z 2016 r., ale trzeba też mieć świadomość, że sukces Cummingsa polegał na nieszablonowym zastosowaniu narzędzi, które stosowali też jego konkurencji, ale mniej umiejętnie. Finansowanie tej kampanii było też nie do końca przejrzyste, jednak podobne zarzuty można stawiać innym aktorom politycznym.

Prawdziwa różnica to była innowacja: wykorzystanie narzędzia, które było świeże. Późniejsze kampanie: do PE i samorządowa (obie w maju br.), potem o przywództwo torysów, a teraz kampania wyborcza, oparte są o mocną obecność w internecie, profilowane informacje, ale w tej chwili robią to już wszystkie strony. Do tego zmieniła się polityka operatorów: Facebook zamknął dostęp do części reklam wyborczych.

Jaki będzie efekt: nie wiadomo. Jednak na pewno nie będzie to takim szokiem jak w 2016 roku. To, co wtedy też było ważne, jeśli chodzi o przegraną przeciwników brexitu, to fakt, iż po stronie prounijnej była to wówczas trzecia kampania kierowana przez tę samą ekipę, pod kierownictwem Craiga Olivera. Kościec sztabu prounijnego tworzyli stratedzy Partii Konserwatywnej, którzy w 2011 przeprowadzili referendum ws. ordynacji wyborczej, a w 2014 – szkockie. Konkurencja przestudiowała ich taktykę prowadzenia kampanii i zidentyfikowała jej słabe punkty.

Teraz podobna taktyka lewicy jest stosowana wobec ekipy Crosby’ego, bo prowadzą oni już kolejną kampanię na rzecz torysów. Z Polski bardzo trudno ocenić, komu w kampanii idzie lepiej, ale w gruncie rzeczy z naszego punktu widzenia najważniejszy będzie wynik.

Bo zastanawiamy się, co z brexitem.

Ważne dla Polski są kwestie związane z przyszłością NATO – czyli decyzje związane z polityką bezpieczeństwa nowego rządu. Jeśli sfinalizuje się wyjście Wielkiej Brytanii z UE, w UE trwale i zasadniczo zmieni się układ sił. Moc decyzyjna Polski po brexicie najprawdopodobniej spadnie w wielu sprawach.  W sprawach pytania o model protekcyjny czy liberalny wspólnego rynku, finalizację wolnego rynku w zakresie usług, Polska i Wielka Brytania miały wiele interesów zbieżnych. Wielka Brytania zaś promowała liberalizację wspólnego rynku usług. Po brexicie na tych polach może nam brakować sojuszników, co obserwowaliśmy podczas prac nad dyrektywą o pracownikach delegowanych. 

Dziękuję za rozmowę.

Z dr. Przemysławem Biskupem rozmawiała Agnieszka Marcela Kamińska, PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej